Rumunia i Grecja, samotnie.


 Rumunia  samotnie.

Jest lipiec 2010. Po przygodach w siodle Intrudera, namiotowych wyjazdach co weekend mam ogromną ochotę na coś więcej, na prawdziwą przygodę. Honda Transalp aż prosi się o zapakowanie namiotem, śpiworem i prowiantem na wyjazd. Tylko gdzie by tu pojechać? Nie może być za blisko, chociaż z mazur tak naprawdę wszędzie jest daleko. Musi być chociaż troszkę egzotycznie i najlepiej żeby było cieplej niż w Polsce. Fajnie by było pojechać przez Włochy i Francję ale to strasznie drogie kraje a fundusz bardzo skromny. Na cały wyjazd chcę przeznaczyć nie więcej niż 1500zł. Nie mam też za wiele czasu. Cały wyjazd ma mi zająć nie więcej niż 7 dni. Na forum Transalp Club Polska czytam sporo o Rumunii, o tym że to inny kraj, że życie płynie tam wolniej i bez problemu można spać pod namiotem w górach. Koledzy z pracy próbują trochę mnie nastraszyć mówiąc że pewnie mnie tam okradną i wrócę goły i wesoły. Specjalnie się tym nie przejmuję i decyduję że tam właśnie pojadę. Do końca ściemniam rodzinie że jadę z kimś z klubu ale tak naprawdę chcę pojechać sam. Ostateczna decyzja zapada tydzień przed wyjazdem.

Zaczynają się gorączkowe przygotowania. Na pierwszy ogień idzie motocykl, na szybko spawam jakieś proste stelaże pod sakwy. Montuję nawigację samochodową z biedronki, taką najzwyklejszą. Wymiana opon, oczywiście też po taniości czyli chińskie Shinko z alledrogo. Okazuje się też że sprzęt biwakowy nie nadaje się na taką wyprawę, praktycznie już się do niczego nie nadaje… Pożyczam jakiś mały, badziewny namiot, mate samo pompującą i kilka innych drobiazgów. Nie mam kasy żeby sobie to wszystko kupić a wyjazdu nie odłożę, teraz albo nigdy. Kilka dni przed wyjazdem mam już prawie wszystko. Brakuje mi tylko pompki do kół ale postanawiam że kupie ją gdzieś po drodze. Mam o Rumunii takie wyobrażenie że muszę mieć wszystko i poradzić sobie zawsze sam. Potem przekonuję się jak bardzo się mylę . Dzień przed wyjazdem robię duże zakupy w biedronce, fasolka po bretońsku w słoiku to podstawa (teraz już wiem że słoiki na wyprawę warto zastąpić jedzeniem w lżejszych opakowaniach). Pakowanie wszystkiego na motocykl wieczorem i do łóżka na szybki sen. Ruszam o 1 w nocy tyk żeby Polskę pokonać nocą.

Ruszam! Jest 15 sierpnia. Jedzie się wspaniale, motocykl jest cholernie ciężki ale prowadzi się pewnie. Wschód słońca zaliczam jakieś 150 km od domu. Mgły ścielą się nisko, jest chłodno i rześko ale jest pięknie.
Na pierwszym postoju przepakowuję się delikatnie i ruszam dalej. Potem postoje już tylko na tankowanie. Noc skończyła się szybko a Polski jeszcze wiele przede mną.  Mijam Warszawę i lecę na południe. Od domu do granicy mam 640 km. Barwinek mijam około 12. Tankuję jeszcze na orlenie i wjeżdżam na Słowację. Czuję już trochę zmęczenie ale jak mam to w zwyczaju, chcę zrobić jak najwięcej kilometrów.

Przez Słowację jedzie mi się bardzo przyjemnie. Chociaż jeszcze nie pora to już rozglądam się za miejscami na nocleg, czy jakieś są, czy dałoby się w ogóle rozbić namiot na dziko. Taka wiedza może się przydać w drodze powrotnej. Jednak jakoś niezbyt przyjezdnie to wygląda, jeśli są jakieś zjazdy to pełne śmieci, kręcą się jacyś dziwni ludzie i już wiem że tutaj samotnie spać na dziko nie mam ochoty. Mijam jeszcze kilka Transalpów na naszych blachach, koledzy z forum wracają z Rumunii. Machamy sobie tylko lewa w górę.

Przed wyjazdem przeglądałem trochę trasę ale nie ustalałem jej dokładnie, nie planowałem gdzie będą noclegi, co chcę zobaczyć i gdzie zjeść. Dlatego właśnie pojechałem sam bo dla mnie to droga jest celem i przygodą. Przelatuję Słowację i wpadam do Węgier. Przeliczam sobie kursy i ile kosztuje mnie paliwo. Myślałem że będzie taniej ale nie jest źle, jakoś budżet to wytrzyma. Węgry wyglądają wiele bardziej przyjaźnie. Jest jakoś tak spokojniej i ładniej niż na odcinku Słowacji jaki miałem za sobą. Oczywiście cały czas omijam główne drogi i unikam autostrad jak ognia. Niestety pogoda się psuje. Zaczyna gonić mnie burza ale i tak dzień ma się już ku końcowi. Miałem cichą nadzieję że już pierwszego dnia dotrę do Rumunii ale muszę odpuścić. Nie chcę żeby złapała mnie burza na motocyklu. Szybko szukam miejsca gdzieś na uboczu, zjeżdżam w jakąś polną drogę i wbijam w jakieś krzaki a za nimi w wielką trawę.  Nie mam już czasu do namysłu, burza jest o krok. Rozbijam w ogromnym pośpiechu namiot, zaczyna padać i grzmi coraz bliżej. W pobliżu namiotu stoi jakaś opuszczona altanka a bardziej to co z niej zostało. Burza w międzyczasie rozpętała się na dobre. Pioruny walą jakby kilkanaście metrów ode mnie. Badziewny namiot zaczyna przemakać ale mam na szczęście jakiś kawałek plandeki, którą go przykrywam a sam chowam się w altance. Burza mija i już tylko pada, w altance rozstawiam kuchenkę turystyczną (taką najtańszą z lidla) i robię jakieś jedzonko na ciepło, pierwsze i ostatnie tego dnia. Mam za sobą 880km, jestem kilkadziesiąt km od granicy z Rumunią. Jest spokojnie, idę spać zmęczony ale szczęśliwy.
Wstaje nowy dzień, kolejny dzień mojej przygody, zapowiada się pięknie.

 c.d.n.


Poranek jest piękny. Wszystko teraz wygląda o wiele bardziej pozytywnie niż podczas wczorajszej, wieczornej burzy. Robię sobie na spokojnie kawkę, śniadanko i bez pośpiechu się ogarniam.


Wyjeżdżam z krzaków i kieruję się w stronę granicy z Rumunią. Pokonuje ją tak szybko że nawet jej już teraz nie pamiętam. W pierwszej większej wiosce mijam bankomat, zawracam i wypłacam z niego bez problemu kasę. Zdziwiony, bo miałem wyobrażenie o tym kraju takie, że bankomaty i płatność kartą będzie problemem. Jadę sobie raz szybciej pustymi drogami samotnie a raz duzo wolniej w korkach, dużym ruchu i upale. Mijam jakieś mniejsze i większe miasta ale nie widzę nic nadzwyczajnego.


Drogi są o dziwo całkiem niezłe i powiedziałbym że miejscami nawet lepsze niż w Polsce (w tamtym czasie). Miejscami zakręty są super, szerokie i asfalt super. Bawię się nimi ale ostrożnie, jestem sam i nie mogę sobie pozwolić na wywrotkę i tym podobne „przygody”. Mijam coraz większe miasta ale nie zatrzymuję się, gonię w stronę gór, transalpina wzywa.

Po drodze widzę sporo motocykli z różnymi rejestracjami. Na jednym mignęła mi polska tablica. Okazała się że to para Polaków na swoich motocyklach w podróży poślubnej. Siadamy razem do stolika i przy soczku rozmawiamy o naszych planach na najbliższe kilometry. Okazuje się że są bardzo podobne.  Ania i Michał kierują się w stronę trasy Transfogarskiej. Co prawda miałem najpierw robić Transalpinę ale kolejność właściwie była mi obojętna. Chwilę później przy dystrybutorze zatrzymuje się Honda Africa Twin, również z polskimi blachami. Szybka wymiana zdań i po paru minutach dołącza do nas Kasia i Karol. Z mojej samotnej podróży nagle zrobiła się bardzo towarzyska. Nowopoznani towarzysze okazują się bardzo sympatyczni. Jestem zachwycony tym że tak daleko od domu i dosyc daleko od Polski poznaję fajnych ludzi. Wspólny plan jest taki że kierujemy się na początek trasy Transfogarskie i tam szukamy noclegu aby od rana pokonywać serpentyny i chłonąć widoki.

Ruszamy na cztery motocykle. Jest już niedaleko i docieramy do Cartisoary bez postojów. Szukamy noclegu bo wieczór już się zbliża. Kierując się szyldami trafiamy do jakiegoś zajazdu. Zamknięta brama nie wygląda zachęcająco ale kiedy weszliśmy do środka okazało się że miejsce jest super. Mamy problem z porozumieniem się bo nikt tam nie mówi po angielsku a tym bardziej po polsku ale jakoś się udało.  Wprowadzamy motocykle na parking ale po chwili podchodzi właścicielka i coś nam intensywnie tłumaczy, że nie tu, że coś tam. Nic nie rozumiemy więc bierze mnie za rękę, prowadzi pod wiatę do restauracji i zaczyna rozsuwać stoły. Po chwili wszystko jest jasne, dzisiaj mój Transalp śpi pod dachem tak jak ja.

 Rozpakowujemy graty i zanosimy do pokojów. Mamy na naszą piątkę dwa pokoje i jako że Ania i Michał to młode małżeństwo dostają romantyczną dwójkę. Ja lokuję się w pokoju z Kasią i Karolem. Wieczorem schodzimy do baru i siadamy koło naszych motocykli. Zamawiamy pyszne lokalne jedzenie i raczymy się piwkiem. Opowiadamy o sobie i okazuje się że wiele nas łączy. Jutro razem robimy trasę przez góry i tam nasz drogi mają się rozstać, Ania i Michał jadą na Bułgarskie wybrzeże morza Czarnego a Kasia i Karol kierują się w stronę domu. Ja natomiast sam nie wiem dokładnie dokąd pojadę. Tego dnia robię około 430 km.

Noc mija szybko. Rano jemy śniadanko i zbieramy się w drogę.



Jedzie się bardzo fajnie chociaż z czasem robi się coraz większy ruch na trasie. Niestety wyżej w górach ogarniają nas mgły. Czasami udaje nam się zobaczyć jakieś piękne widoki ale myślę że tego dnia wiele z nich straciłem.






Osiągamy szczytowy punkt a po drugiej stronie gór mamy piękną pogodę. Niestety razem z pogodą pojawia się masa turystów. Jedziemy, stajemy, robimy zdjęcia i jest naprawdę fajnie.




 Powoli zbliżamy się do jednego z moich najważniejszych punktów mojej wyprawy. Zamek Draculi, ten prawdziwy, ten który zbudował i w którym żył Vlad Tepes. Prawdziwa postać, od której rozpoczęła się legenda krwawego hrabiego. Zamek w Poienari robi niesamowite wrażenie już na pierwszy rzut oka.  Najpierw zobaczyłem go z trasy, samotnie stojące ruiny na wysokiej skale.


 Zatrzymujemy się na parkingu, Karol odpuszcza zwiedzanie zamku bo odstraszają go setki schodów do pokonania i rusza w drogę powrotną. Ja i „nowożeńcy” pakujemy jakoś kaski i kurtki bo ostrzegają nas przed kradzieżami i wspinamy się na górę. Ja wspinam się a raczej wbiegam dosyć szybko, chcę jeszcze tego dnia trochę pojeździć. Na górze mam tylko jedno pytanie w głowie:  jak oni to tutaj zbudowali i ilu ludzi musiało przy tym umrzeć. Ciężko tam wejść z pustymi rękoma a co dopiero wnieść jakieś narzędzia czy materiały. Widoki są przepiękne. Cieszę się nimi, robię masę zdjęć i uciekam na dół.









 W drodze powrotnej spotykam Anie i Michała, dopiero wchodzą. Żegnamy się w tym miejscu bo nasze drogi tutaj się rozstają.  Ich towarzystwo było bardzo miłe ale mimo wszystko jakoś potrzebuję samotności, sam bardziej czuję przygodę tej wyprawy. Zbiegam i ruszam przed siebie… dokąd? Dosłownie przed siebie!

Moim marzeniem lat młodości, kiedy to zaczynała się moja przygoda motocyklowa był wyjazd do Grecji. 
Patrzę na mapę w nawigacji i myślę sobie że w sumie to już niedaleko.
Jadę!
Kasy na paliwo mi wystarczy a na nic więcej praktycznie nie potrzebuję.
(minęło kilka lat więc nie pamiętam dokładnie szczegółów)

Wyruszam z pod zamku Draculi późnym popołudniem.
Plan jest taki żeby do wieczora dotrzeć do Bułgarii i gdzieś tam na dziko spędzić noc.
Ruszam na południe omijając główne trasy. Kieruję się w stronę Aleksandrii tak żeby przekroczyć granicę w Giurgiu. Jadę przez wioski i cieszę oczy widokami. Krajobraz nie robi wrażenia ale sposób w jaki żyli tam ludzie robi podoba mi się bardzo. (Tam jeszcze wtedy Europa była bardzo daleko).

Do granicy docieram około 22. Pokonania przejścia poszło sprawnie, bez kolejki. Szybka kontrola dokumentów i jazda dalej. Rozglądam się za jakimś miejscem na nocleg ale w nocy cieżko coś znaleźć.
Jedzie mi się bardzo dobrze, droga jest fajna a ruch niewielki. Mijają kolejne godziny i nie czuję zmęczenia więc jadę. Grubo po północy robię kolejne podejście do szukania noclegu ale ciągle bez skutku. Zjeżdżam na jakieś pola ale to ciągle nie to. Teraz po latach wiem że to był błąd i trzeba było rozbić się nawet na polu.
Jednak jadę dalej i postanawiam że wjadę do Grecji żeby tam za granicą przespać kilka godzin.
Przekraczam granicę w Swilengrad. Jestem tak blisko Turcji że widzę już jej granicę na nawigacji. Rozglądam się za noclegiem ale niestety wjechałem na autostradę i nic nie widzę. Szybka zmiana decyzji i decyduję że pojadę w kierunku wybrzeża i tam poszukam jakiegoś legalnego kampingu.
Docieram około 5 rano, znajduję kamping ale niestety ze względu na porę nie chcą mnie wpuścić i zapraszają po 8 tak żebym nikogo nie obudził.

Jadę na jakąś dziką plażę i tam spędzam kilka godzin. Prubuję przysnąć pod motocyklem ale w ogóle mi się to nie udaje. Spotykam miejscowego Greka, który stara się mnie przekonać że powinienem jechać do Turcji bo jest tam znacznie ciekawiej. Jednak ja wracam na kamping żeby odpocząć po morderczej nocy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz