Droga jest celem - Albania 2016



Pora zebrać wspomnienia w głowie i zamienić je w opowieść.
Wyjazd, a właściwie wyprawa, która pozostanie w mojej pamięci na długo.

Dlaczego? Dlaczego mogę ten wyjazd nazwać wyprawą?
Bo pokonałem sam wiele kilometrów. Co prawda nie w dzikich krajach, ale jednak zdany głównie na siebie i swój motocykl.
Dlatego, że wszystkie noclegi spędziłem pod gwiazdami. Nocowałem tam, gdzie rzuciła mnie przygoda, a nie tam gdzie było najwygodniej.

Swoją podróż rozpocząłem w nocy z niedzieli na poniedziałek (19 września), kilkaset kilometrów od domu. Dokładnie w okolicach Wrocławia. Ponieważ kolega jechał ciężarówką w kierunku zbliżonym do mojego, postanowiłem zaoszczędzić trochę paliwa, opon i przede wszystkim swojej energii.
Wyruszyłem około drugiej w nocy. Pogoda oczywiście mnie nie rozpieszczała.


 Deszcz, mgła i około 10 - 12 stopni. Jednak nie pierwszy raz jechałem nocą w takich warunkach. Powoli i ostrożnie poruszałem się w stronę granicy z Czechami, w okolicy miejscowości Boboszów. Oczywiście nawigacja prowadziła mnie najmniej wygodnymi drogami. Nie mam jej tego za złe, bo dzięki temu trafiłem nie raz w piękne miejsca z dala od głównych dróg. Jednak we mgle średnio mi się jechało wąskimi, krętymi drogami. Na szczęście noc minęła szybko.
Rano byłem już na ruchliwej drodze do Brna. Zrobiłem mały postój i dumnie otworzyłem pierwszą konserwę. Bardzo lubię takie posiłki, nie tylko dlatego, że pozwalają zaoszczędzić sporo pieniędzy. Mają po prostu swój niezapomniany urok.
W okolicy Brna wskoczyłem na autostradę i tu już kilometry mijały bardzo szybko.Tak szybko, że momentalnie przeskoczyłem Słowację i znalazłem się na Węgrzech w miejscowości Rajka.

Mam jakiś straszny sentyment do tej nazwy i z przyjemnością zatrzymałem się tam na chwilę, żeby odpocząć. Właściwie sam nie wiem czemu nie pojechałem Chorwackim wybrzeżem tylko kierowałem się w stronę Bośni. Na mapie w nawigacji ta droga wyglądała na dużo prostszą. Niestety, tylko wyglądała. Przez Węgry jechałem bocznymi drogami, omijając autostrady (obowiązkowa winieta), ale jechało mi się bardzo dobrze. Mimo tego, że był to poniedziałek, drogi były puste jak w niedziele. Niestety razem z granicą skończyły się przyjemności.
Chorwacja przywitała mnie deszczem. W okolicy Daruvar miałem pierwszy kryzys. Jeśli dobrze pamiętam, było koło 17 jak musiałem położyć się na pół godziny pod motocyklem. Padał lekki deszcz, więc zdrzemnąłem się w kasku żeby, krople nie kapały mi na twarz. Pół godziny drzemki dało mi energię na dalsze kilkaset kilometrów. Jeszcze w Chorwacji zrobiłem kolejny popas z gorącą fasolką po bretońsku, prosto z kuchenki turystycznej. Moje ulubione danie na wyjazdach motocyklowych.
Wyspany i najedzony wjechałem jeszcze tego dnia do Bośni. Niestety już po zmroku i nawet nie wiedziałem kiedy zacząłem wspinać się w górę. Dopiero strome zbocza i znaki ostrzegające przed spadającymi głazami dały mi do zrozumienia, że jestem wysoko w górach. Jazda nocą w deszczu była już dla mnie ogromnym wyzwaniem. Do tego znaki nie stały bez powodu. Kilkukrotnie mijałem ogromne głazy leżące na drodze. Kilkanaście kilometrów dalej zobaczyłem policyjne lampy błyskowe i auto poważnie rozbite na właśnie takim kamieniu. Postanowiłem, że pora się poddać i rozbić gdzieś namiot. Jednak znalezienie miejsca, kiedy po prawej stronie jest pionowa ściana, a po lewej urwisko z nie było łatwe. Udało się za drugim razem i o dziwo miałem do dyspozycji ogromną łąkę, porośniętą kwiatami przypominającymi krokusy. Szybko rozbiłem namiot i poszedłem spać.
Okolice miejscowości Gimci - pozycja google maps: 43.8522246,17.5899304
Dystans pierwszego dnia całkiem spory - około 1100 kilometrów.











Dzień drugi – 20 września


Budzik tuż po godzinie siódmej wyrwał mnie ze snu. Noc minęła bardzo spokojnie. Nie wychodząc nawet z namiotu, wiedziałem że pogoda się nie poprawiła. Dalej padał deszcz a mgła ścieliła się nisko. Niespiesznie ogarnąłem śniadanie i poranną kawę. Chciałem poczekać na poprawę pogody. Około dziewiątej doszedłem do wniosku że nie mam na co liczyć i trzeba jechać znowu na mokro.

Zwinąłem namiot i zapakowałem motocykl. Jednak dosyć szybko okazało się że po prostu byłem tak wysoko w górach że spałem w chmurach. Kiedy zjechałem kilkaset metrów niżej, pogoda poprawiła się momentalnie. Kilkadziesiąt kilometrów dalej zrobiło się dosłownie gorąco. Musiałem się przebrać i wypiąć membrany przeciwdeszczowe. Wybrałem sobie na to malownicze miejsce i przy okazji zrobiłem parę fajnych zdjęć. Zmieniałem obiektywy i wszystko przepakowywałem.



Przez to wszystko zaczął mnie gonić czas. Do Albanii miałem już tylko 300 kilometrów. Nie spieszyłem się i zatrzymałem w fajnym widokowym miejscu.


 Wtedy zorientowałem się że na poprzednim postoju zostawiłem obiektyw. Wiedziałem że położyłem go na kufrze i widocznie nie schowałem. Musiał spaść kiedy ruszałem. W głowie kłębiły mi się pytania czy wracać 60 kilometrów, czy jechać dalej? Czy w ogóle jest sens wracać bo jeśli spadł w czasie jazdy to pewnie się rozbił. Jednak była nadzieja, że spadł od razu jak ruszałem i leży sobie na kamieniach. Ruszyłem więc z powrotem. Szybko znalazłem miejsce gdzie robiłem zdjęcia i...
Obiektyw leżał sobie grzecznie na kamieniach. Cały, zdrowy i w pełni sprawny. Śmiałem się z siebie i swojej głupoty. Doszedłem kolejny raz do wniosku że jednak mam ogromne szczęście.
Znowu do granicy z Albanią miałem 360 kilometrów i połowę dnia za sobą. We wrześniu, niestety słońce zachodzi już dosyć wcześnie. Miałem coraz mniej dnia. W międzyczasie dostałem namiary na miejsce w Albanii gdzie zatrzymała się grupa Ernesta. Dawno się nie widzieliśmy. Miałem ogromną ochotę posiedzieć z nim i jego towarzyszami przy ognisku. Okazało się że są około 150 kilometrów od granicy.
Jednak nie chciałem już rozkładać tej trasy na kilka dni. Postanowiłem dojechać do nich, nawet jeśli miałbym jechać długo w nocy.

Do Podgoricy w Czarnogórze dotarłem już po zmroku. Jednak bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie temperatura powietrza. Nagle zrobiło się dosłownie gorąco.
Albańską granicę przekroczyłem jeszcze tego samego dnia o godzinie 20.30
To był już bardzo długi dzień a do końca jeszcze daleko. Wyznaczyłem trasę i dosłownie gnałem przed siebie. Droga była raz lepsza raz gorsza a czasem naprawdę słaba. Starałem się trzymać za jakimś odpowiednio szybkim samochodem i korzystać z jego świateł. Seryjne światło yamahy szału nie robi. Mimo ograniczeń jechałem z prędkością około 120 km/h.
Po północy zbliżyłem się do miejsca noclegu ekipy Ernesta. Byłem jeszcze na głównej drodze i okazało się ze jest zupełnie przebudowana. Nawigacja pokazywała drogi, na które nie było zjazdu. Te na które mogłem zjechać kończyły się zalane przez sztuczny zbiornik. Błądziłem tak około godziny aż w końcu trafiłem na dobrą drogę. Jak to napisał Ernest " 10 kilometrów lekkim offem". Lekki off w środku nocy, po przejechaniu kilkuset kilometrów wymagał dużego skupienia. Zrobił się chwilami nawet ciężki.
Po 1 w nocy dotarłem do punktu:
40°56'05.1"N 20°13'10.0"E czyli na google maps  40.934760, 20.219440
Jednak nie mogłem ich wypatrzeć mimo że nawigacja pokazywała kilkadziesiąt metrów od pozycji. Niby były jakieś drobne ślady opon motocyklowych ale miałem spore wątpliwości. Już miałem zrezygnować ale postanowiłem poszukać pieszo. Znalazłem. Rozbili namioty na stoku wzgórza i z drogi nie było ich widać. Wszyscy już spali więc nie chciałem ich budzić i rozbiłem się w oddali.

Dzień trzeci.
Obudziłem się jakoś koło 7 . O dziwo zaraz usłyszałem że w obozowisku ekipy Ernesta słychać jakieś poruszenie. Nawiązaliśmy kontakt wzrokowy i za chwilę Neno (Ernest) był przy mnie.


 Taki pajączek chciał się wprowadzić do mojego buta.

 Przeniosłem się z całym swoim sprzętem do ekipy. Zapoznałem się ze wszystkimi i przygotowałem śniadanie.


Trzeba przyznać że miejsce na nocleg wybrali naprawdę niesamowite. Co prawda na zboczu ciężko było rozbić namiot ale widok rekompensował niewygody. Po śniadaniu zaczęliśmy zbierać się do jazdy. Mimo tego że w nocy ostro zabalowali to zebrali się całkiem sprawnie.
Okazało się też, że część motocyklistów z ich zespołu odłączyła się i nowała w hotelu.
Od tego momentu jechałem z nimi. Chciałem pojeździć z nimi po górach. Sam nie bardzo mogłem sobie pozwolić na wygłupy w terenie. Przy nich wiedziałem że mogę liczyć na pomoc w razie czego.

 Jednak to oni potrzebowali pomocy. Przebita dętka w przednim kole jednej z "tenerek". Okazało się że nie mają kompresora a ja mam pompkę. Jeździliśmy po górach ale zjechaliśmy z nich na chwilę żeby zrobić zakupy i zatankować motocykle.


Widziałem już albańskie miasta ale unikałem zatrzymywania się tam gdzie było dużo ludzi. Już po chwili było wkoło nas kilkoro ciekawskich dzieci. Zadawały mnóstwo niezrozumiałych pytań i wkładały wszędzie swoje szybkie, lepkie łapki. Chwila nieuwagi i jeden z chłopaków trzymał już w ręce mój telefon. Złapałem go za rękę ale on wcale nie chciał oddać telefonu. Musiałem mu go po prostu zabrać. Z pewnością w Albanii trzeba uważać na dzieci w dużych miastach. Uciekliśmy szybko z powrotem na bezdroża.
Neno miał jakiś plan na fajną trasę w górach a mnie cieszyło, że mogę wyłączyć nawigację i w 100% poświęcić się radości z jazdy.



Tak bardzo się rozkojarzyłem że na błocie zaliczyłem dosyć mocny upadek. Pogięte mocowania kufrów i wygięta kierownica. Straty niewielkie ale straciliśmy przez to ze dwadzieścia minut. Do tego co chwila pompowaliśmy koło "tenerki". Ostatecznie jej kierowca też zaliczył upadek i niestety zbił przy tym mocno nogę. To wszystko spowodowało że zjechaliśmy na nocleg wcześniej, w nieplanowanym miejscu. Jednak widok był równie fajny.

Zaczęliśmy od organizowania ogniska i naprawy koła w motocyklu.

Potem tradycyjnie napiliśmy się alkoholu z kanistra Neno. Słynny rotopax mieści w sobie zawsze kilka litrów mocnego trunku.

Długie nocne rozmowy przy ognisku zakończyłem oczywiście sam. Długo będę pamiętał drobny ciepły deszcz kiedy już zostałem sam i siedziałem przy ognisku bez koszulki...
Poznałem kilku fajnych, ciekawych ludzi. W pamięci najbardziej została mi "Zaczekaj", czyli Asia na Suzuki DRZ.

 Z pewnością dlatego że była jedyną kobietą ale nie tylko. Świetnie radzi sobie na motocyklu i tak samo jak ja czerpie frajdę z jazdy i biwakowania z dala od cywilizacji.
To był dobry dzień. Nie przepadam za jazdą w większych grupach ale jeden dzień jakoś mogłem wytrzymać.

Dzień czwarty:
Po nocnej imprezie śpimy długo, bardzo długo. Wyszliśmy z namiotów dopiero około 9. Oczywiście wcześniej padał deszcz. Ogarnęliśmy jakieś śniadanie i zaczęliśmy się powoli pakować. Bardzo powoli... Ja nie czekając na całą resztę szybko zwinąłem namiot i spakowałem wszystkie graty na motocykl.
Niestety pogoda znowu się popsuła i zaczęło kropić. Ponieważ wszyscy jeszcze nie zwinęli namiotów (tylko ja) to zapadła decyzja, że przeczekamy deszcz w namiotach.

Nie za bardzo cieszy mnie taki początek dnia ale staram się przyjąć to na chłodno. Wszyscy znikają w namiotach a ja w tym czasie poprawiam mocowanie kufrów i przepakowuję sprzęt. W końcu szukam schronienia pod drzewem i robię sobie kolejną kawę. Tak mijają mi około dwie długie godziny.
W końcu słońce wygląda zza chmur i moi nowi znajomi wyglądają z namiotów.

Zbieramy się do wyjazdu, nareszcie...
Jedziemy przez góry co chwila we mgle ale mimo to często rozpościerają się piękne widoki. Po godzinie jazdy Kosmal stwierdza że jego spuchnięta noga uniemożliwia zmianę biegów. Jedynym rozwiązaniem jest zmiana ustawienia dźwigienki. Zatrzymujemy się wszyscy razem i stwierdzamy że coś trzeba koniecznie zrobić bo tak się dalej nie da jechać. Tylko jakoś nikt nie ma konkretnego pomysłu ani specjalnie nie pali się do pracy. Stwierdzam że szkoda czasu i biorę się za serwis Tereski.

 Po kilkunastu minutach zmieniam dźwigienkę i Kosmal może dalej normalnie jechać. Jazda w lekkim terenie jest bardzo przyjemna ale robię się dużo ostrożniejszy. Widoki też są wspaniałe ale niestety pół dnia mamy zmarnowane.


Ernest kieruje nas w stronę "hotelowej" części grupy.


Dojeżdżamy do nich około godziny 17. Niestety To miał być koniec jazdy na dzisiaj i cała grupa zaczęła znosić bagaże do hotelu. Bardzo mi się nie podoba taki rozwój sytuacji. Zapowiada się jakaś gruba albańska impreza a to dla mnie oznacza kolejny zmarnowany poranek. Stwierdzam że nie mogę sobie na to pozwolić.
Postanawiam odłączyć się. Nie czekam nawet na wszystkich żeby się pożegnać.
Informuję tylko Neno że jadę dalej i żegnam się z Zaczekaj. Widzę po jej minie że najchętniej też odjechałaby jak najdalej od tego hotelu...
Ruszam przed siebie szeroką szutrową drogą. Mimo że muszę znowu patrzeć na nawigacje to czuję się o wiele lepiej.


Jednak jazda samemu to największa przygoda nawet jak nie ma się z kim wieczorem napić przy ognisku.

Postanawiam ruszyć w stronę drogi do Theth. Wiedziałem dobrze że jest już późno i są małe szanse że dotrę tam tego samego dnia ale jakoś mi to nie przeszkadza. Jestem wypoczęty więc jedzie mi się rewelacyjnie. Jadę jakimiś mało uczęszczanymi drogami tuż obok granicy z Macedonią.


Dosyć szybko robi się ciemno. Jeszcze przed nocą tankuję maksymalnie motocykl i postanawiam jechać dziś dłużej asfaltami.
Droga była bardzo męcząca. Kręta, wąska, bez namalowanych pasów i z wieloma dziurami. Moje kiepskie światła wcale nie ułatwiały mi jazdy. Momentami czułem się bardzo nieswojo. Szczególnie kiedy nagle jakiś samochód zaczął trzymać się mnie bardzo blisko. Nie wyprzedzał mnie nawet jak jechałem bardzo wolno. W końcu zatrzymałem się na poboczu. Ominął mnie.
Kiedy przejechałem kilkaset metrów ten sam samochód czekał na poboczu i znowu jechał za mną. Tak samo jak pojawił się znikąd, tak samo nagle zniknął.
Nawigacja mimo ustawienia najszybszej trasy prowadziła mnie ciągle jakimiś beznadziejnymi drogami. Nawet nie wiedziałem kiedy znalazłem się na początku drogi do Theth. Mam bardzo dobry czas, godzina 21,30.
Droga dojazdowa do szlaku jest nowo wyasfaltowana. Wszędzie na poboczu murek albo głęboki rów i jakieś ogrodzenia. Nie ma szans na znalezienie noclegu. Wjeżdżam coraz wyżej aż kończy się asfalt. Droga zaczyna się robić trudna. Olbrzymie skały i luźne kamienie w nocy są nie lada wyzwaniem. Wyznaczyłem na nawigacji GPS miejsce gdzie prawdopodobnie może znajdować się jakaś polanka. Nie chciałem już dalej jechać w nocy ze względu na niebezpieczeństwo ale też szkoda mi było tracić widoków w ciemnościach. Jednak na szczęście nie myliłem się. W wyznaczonym miejscu była polanka i świetne miejsce w krzakach na rozbicie namiotu. Jednak kiedy się rozglądałem po okolicy, znalazłem tuż obok porzucony w krzakach skuter. Od razu poczułem się nieswojo. Pojawiły się w głowie pytania, kto i po co zostawił ten pojazd. Czy może wróci po niego w środku nocy i będę miał nieproszonych gości. Mimo wszystko byłem zmuszony żeby tam zostać. Oczywiście słyszałem mnóstwo dziwnych dźwięków, głosów itp. ale tłumaczyłem sobie że to tylko wyobraźnia. Przed snem wysłałem jeszcze najbliższym smsa z moją pozycją GPS.
Nocleg nad rzeką Kiri. Szum potoku i miliony gwiazd nad głową. Niezapomniana noc.
Pozycja GPS: 42°11'30.7"N 19°42'46.5"E
google maps: 42.191850, 19.712907

Noc była zimna, chyba mogę powiedzieć, że była bardzo zimna. Nie miałem termometru ale myślę że było około czterech stopni.
Porzucony skuter:



 Czekając na słońce spakowałem namiot i zrobiłem sobie śniadanie. Noc mimo że zimna, była bardzo spokojna. Na szczęście zapowiadał się ciepły dzień.

Zrobiłem trochę zdjęć i około godziny 9 wyruszyłem w drogę. Na samym starcie chwila rozkojarzenia i zaliczam wywrotkę. Bardzo niegroźną i przy małej prędkości ale nie powinno się to wydarzyć. Po prostu słyszałem że coś mi stuka w kufrze na wybojach i obejrzałem się w czasie jazdy. To było bardzo głupie na wąskiej skalistej drodze...
Szybko się pozbierałem, na szczęście bez strat. Ruszyłem dalej i z każdym metrem miałem przed sobą lepsze widoki. Z prawej strony pionowa skała, z lewej w głębokim wąwozie błękitny potok a przed sobą co raz wyższe, piękne szczyty gór.
W pewnym momencie zobaczyłem przed sobą coś czego nie mogłem ominąć. To był most nad rzeką Kiri. Kiedy byłem w tym samym miejscu kilka lat temu, zobaczyłem go już za plecami. Nie zdążyłem zawołać kolegi z którym byłem żeby się zatrzymać. Było mi wtedy ogromnie żal, że nie mogłem na niego wejść. Kiedy teraz jechałem do Albanii to miałem taką malutką nadzieję ze na niego wejdę. Udało się! Niby nic nadzwyczajnego ale na mnie ten most i rzeka w dole robił ogromne wrażenie. Stary most na stalowych linach, wysoko nad lustrem wody. Widok dosłownie przepiękny. Nie mogłem powstrzymać okrzyku radości.
Nie robiłem zdjęć na moście ale nagrałem film:
Szybko ruszyłem dalej. Wspinałem się co raz wyżej i wyżej. Na jednym z ciasnych zwrotów znowu wywaliłem motocykl. Oczywiście praktycznie w miejscu i oczywiście dlatego ze się rozkojarzyłem. Na szczęście nic się nie stało.
Na wysokości około 2000 mnpm widoki były naprawdę rewelacyjne. Piękne szczyty a gdzieś w dole wijąca się droga, którą miałem za sobą.
Jednak sama droga tym razem odrobinę mnie rozczarowała. Po prostu za szybko się skończyła. Kiedy zacząłem zjeżdżać w dół byłem dosłownie zaskoczony ze to już. Po drodze zatrzymałem się w znanym mi już miejscu przy potoku. Już wcześniej planowałem że wezmę tam kąpiel i zrobię pranie. Lodowata woda bardzo szybko mnie orzeźwiła. Nie odważyłem się jednak, żeby zanurzyć całe ciało w wodzie.







Bardzo odpocząłem w tym miejscu. Przepakowałem się po raz kolejny i ruszyłem dalej. Lekko pod górę w stronę Theth.
Widoki ciągle mnie zachwycały. Wodospady i strumienie biegnące przez drogę, opuszczona wioska i potężne szczyty dookoła. Droga do Theth ma w sobie jakąś magię. Nie należy ani do specjalnie trudnych ani też nie jest najpiękniejszą na świecie. Jednak ma w sobie to coś co przyciąga.
Dosyć szybko dotarłem do celu. Celu tej drogi bo sama wioska w górach nie była moim celem. Zatrzymałem się w tym samym barze co kilka lat temu. Trochę się rozrósł. Teraz wyglądał już dużo bardziej po europejsku. Zjadłem wspólnie z małym kociakiem frytki i sałatę.

 Liczyłem na coś lepszego ale barman wyraźnie mnie nie rozumiał, ja jego chyba też nie. Obaj powinniśmy popracować nad swoim angielskim ;)
Wypiłem małe piwko i ruszyłem w drogę. Ostatni odcinek drogi minął mi tak szybko jak się spodziewałem. Zrobiłem jeszcze kilka zdjęć w tym samym miejscu co w 2011 roku. Po powrocie okazało się ze po 5 latach zrobiłem identyczne zdjęcie.


2011 rok:

Z Albanii wyjechałem po południu. Wcześniej zatrzymałem się jeszcze na stacji benzynowej żeby wydać gotówkę i kupić jakieś pamiątki. Chciałem tego dnia doskoczyć jak najbliżej Chorwacji. Marzył mi się nocleg na dziko, gdzieś nad brzegiem Adriatyku. Jednak miałem przed sobą mnóstwo kilometrów. Czarnogórę na początku pokonywałem szybko. Tak szybko że na jednym z ograniczeń prędkości zatrzymała mnie Policja. Mimo wszystko było sympatycznie i skończyło się wręczeniem banknotu o nominale 10 euro. Potem droga prowadziła już przez góry. Robiło się co raz chłodniej i ciemniej. Oczywiście w górach nie mogłem już jechać zbyt szybko. Granicę z Bośnią pokonałem po zmroku i od razu zacząłem się rozglądać za noclegiem. Niestety ciężko było się rozglądać w ciemnościach. Odjechałem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i już desperacko szukałem miejsca na namiot. Na wyczucie, widząc w nawigacji jakiś zalew zjechałem żwirową drogą z asfaltu w dół. Po kamieniach przez jakieś krzaki podjechałem blisko brzegu. Po śladach i śmieciach było widać że miejsce jest często odwiedzane przez wędkarzy. Wędkarze są ok więc mogłem spać spokojnie. Zjadłem jeszcze pancernika czyli jakąś rybę w puszce i poszedłem spać.
Pozycja GPS 42.7084839 18.4516605
Dystans tylko około 250 km.


W nocy niepokoiły mnie jakieś trzaski i szmery przy namiocie ale wiedziałem że to po prostu drobne zwierzęta. Nad ranem obudził mnie oczywiście wędkarz, który zaparkował prawie na moim namiocie. Pewnie zająłem jego ulubione miejsce.



Dzień szósty - pora wracać.
Wstałem wyspany ze świetnym humorem.
Zbierałem się jakoś bez pośpiechu. Nikt mnie w tym miejscu nie niepokoił i tylko wędkarz, który obudził mnie w nocy, pozdrowił mnie uśmiechem wracając z połowu. Później jeszcze przybłąkał się chyba bezdomny pies. Nie wyglądał na bardzo wygłodniałego ale pewnie dlatego że dokarmiali go wędkarze. Mimo to jednak nie mogłem nie podzielić się z nim swoim jedzeniem. Puszka pasztetu zniknęła w kilka sekund.

 Smakowała bo psiak jeszcze długo się oblizywał i został w pobliżu dopóki nie odjechałem. Drobiazg ale bardzo przyjemny. Kocham psy. Wyjechałem z miejsca noclegu kiedy słońce było już dosyć wysoko. Po kilku kilometrach w głowie zadałem sobie moje standardowe pytanie kontrolne. Czy mam portfel, komórkę i klucze. Zawsze jak wychodzę z domu to sprawdzam czy mam te trzy rzeczy. Okazało się że jednej brakuje, zgubiłem telefon. W tył zwrot i szybko zjechałem w miejsce gdzie był namiot. Telefon tak jak wcześniej obiektyw musiał leżeć na motocyklu bo znalazłem go kilkanaście metrów o tego miejsca. Kolejny raz miałem szczęście.

W planie na ten dzień miałem przejazd przez Chorwackie Wybrzeże i nocleg gdzieś nad Adriatykiem. Jednak najpierw musiałem pokonać spory kawałek Bośni. Oczywiście jak zwykle bez wcześniejszego planu posłuchałem się nawigacji i jej "krótkiej trasy". Jechałem starymi wąskimi drogami. Mijałem jakieś stare opuszczone wioski, wyglądały naprawdę ciekawie. Ruiny domów z kamieni i stare sady. Chciałem nawet zjechać do jednej z takich wiosek ale nie znalazłem nawet drogi.

Niestety to błądzenie zajęło mi trochę czasu. Na szczęście w miarę wcześnie wjechałem do Chorwacji. Za granicą zatankowałem do pełna i ruszyłem piękną drogą nad samym morzem. Widoki były bajeczne. Koniec września to w Chorwacji jeszcze pełnia sezonu. Mnóstwo turystów w lekkich plażowych ubraniach.



Poczułem się jak w środku lata. Marzyła mi się kąpiel w morzu ale bardzo długo nie mogłem znaleźć jakiejś odludnej plaży, na którą mógłbym wjechać motocyklem. Około godziny 17 byłem już tak zdesperowany że zatrzymałem się przy drodze, w miejscu gdzie było najbliżej do brzegu. Miejsce wydawało się dobre na kąpiel i dłuższy odpoczynek a w pobliżu nie było nikogo. Jak tyko zacząłem się rozpakowywać zatrzymał się samochód i jacyś ludzie wpadli na ten sam pomysł co ja. Trudno, musiałem pogodzić się z tym że będę miał obserwatorów. Motocyklista z mnóstwem gratów i gadający do kamery, zawsze wzbudza zainteresowanie.

Kąpiel okazała się bardzo trudna. Ostre skały były gęsto pokryte jeżowcami. Nie miałem specjalnych butów do wody więc wszedłem w gumowych klapkach. Nie było łatwo ale jakoś się udało. Myślałem że woda będzie cieplejsza ale i tak było bardzo przyjemnie.


 Oczywiście bez kilku kolców jeżowca w stopie nie mogło się obyć.
W tym miejscu musiałem podjąć decyzję co dalej z moją podróżą. Wracać już w stronę domu, czy jeszcze szukać miejsca noclegowego na wybrzeżu. Kolce w stopie trochę mnie zniechęciły.


Kilka smsów i telefonów do domu i kilkanaście minut później już szykowałem się na nocną jazdę. Jeszcze tylko kilka pożegnalnych zdjęć, film i w drogę.

Na najbliższej stacji zatankowałem motocykl do pełna i autostradami ruszyłem w kierunku domu. Teraz już liczyły się tylko znikające w nawigacji kilometry. Chciałem pokonać jak największy dystans. Jechało mi się dobrze ale po wyjechaniu z długiego tunelu przez góry zrobiło się chłodno. Do tego zaczął wiać silny, boczny wiatr. Nie czułem się zbyt pewnie ale na autostradzie nawet nie było sensu myśleć o zjechaniu na nocleg. Zacisnąłem zęby, podkręciłem na full podgrzewanie manetek i jechałem dalej. Na szczęście autostradą bardzo szybko pokonywałem kolejne kilometry i zjechałem z gór. Zrobiło się przyjemniej. Drogę powrotną postanowiłem zmodyfikować i wyszło mi to na dobre. Kierowałem się w stronę Słowenii. Musiałem pokonać jej bardzo krótki odcinek ale było już późno i postanowiłem że przenocuję jeszcze w Chorwacji. Miejsce na nocleg znalazłem bez problemu. Niewielki lasek blisko drogi w pobliżu ogromnego pola kukurydzy. Około północy byłem już w namiocie.
Tym razem już nic mnie nie niepokoiło i szybko zasnąłem.

Pozycja: 46.4646596 , 16.4286093
Dystans około 750 km.


Dzień siódmy.
 
Obudziłem się wyspany. To było świetne miejsce na spanie i wypoczęty szykowałem na nowy dzień. Plan był dosyć prosty. Dojechać tego dnia do domu.
Przede mną było 1200 km. 
Od początku jechało mi się bardzo dobrze. Mimo tego że był to kolejny dzień jazdy nie czułem zmęczenia. Dobry sen to podstawa w podróży. Pierwszy dłuższy postój zaplanowałem w Rajce. Po godzinie 13-stej zjechałem z drogi pod niewielki lasek żeby zrobić sobie piknik. Kiedy wyjmowałem jedzenie, zauważyłem że kufry wiszą jakoś dziwnie. Okazało się że stelaże popękały jeszcze bardziej i w dodatku odkręciło się kilka śrub mocujących. Stelaż oparł się o wydech a on przypalił kierunkowskaz. Jakieś straty przecież muszą być. Dobrze że zauważyłem to zanim kufry odpadły od motocykla. Miałem zapasowe śruby ale oczywiście spakowane "na dnie kufra". Właściwie to już nawet nie pamiętałem gdzie są dokładnie. Musiałem rozpakować wszystko, naprawić i spakować się od nowa. Przez to straciłem dużo czasu. 


Do polskiej granicy dotarłem około 17-stej. Myślałem że będę znacznie wcześniej. Robi się szaro i chłodno. Zjadłem na szybko rybę z puszki i ubrałem się ciepło. Po przejechaniu kilku krajów trochę ze zdziwieniem patrzyłem na to, że pierwszy polski parking za granicą nie ma nic. Żadnych sanitariatów, ławek, czegokolwiek, nawet śmietnika. 
Po wjechaniu do Polski miałem chwilę zawahania. Zostało mi około 700km  do domu ale nasze drogi nie należą do najprzyjemniejszych, szczególnie po zmroku.
Jednak uznałem, że następny sen będzie już w swoim łóżku. 
Początek jazdy w kraju przywitał mnie ogromnym ruchem na drogach. Niesamowite korki i mnóstwo spieszących się gdzieś samochodów. Zasuwałem między nimi jak szalony. Jazda była na granicy bezpieczeństwa. Niska temperatura, wilgotny asfalt i zmęczenie nie są dobre do tak dynamicznego podróżowania. Trudno, zacisnąłem pośladki i skupiłem się maksymalnie. 
Tankowanie, kawa, pikantna parówka w bułce i jazda. Na szczęście sama jezdnia była w bardzo dobrym stanie. Dopiero w okolicy Sochaczewa wjechałem na wąskie drogi. W dodatku nasiliła się mgła, do tego stopnia że osiadała mi na szybie w kasku i co chwila musiałem się zatrzymywać i ją wycierać. Kiedy wypadłem na drogę E77 wcale nie było lepiej. W dodatku co chwila musiałem wyprzedzać duże ciężarówki. Ciągle w maksymalnym skupieniu chociaż był już środek nocy, bardzo zimnej nocy. Na ostatnie tankowanie zatrzymałem się w Olsztynie. Paliwo, energetyk i najbardziej pikantna parówka w bułce na rozgrzewkę. Wiedziałem że ostatnie kilometry są zawsze najtrudniejsze. Na dobrze znanej drodze najłatwiej popełnić błąd. Nie spieszyłem się.
Tak jak przewidywałem, dotarłem do domu nad ranem. 
Przemarznięty ale szczęśliwy.



To była kolejna wspaniała przygoda.

Dziękuję osobom, które zmotywowały mnie do tego wyjazdu.
Dziękuję Żonie za cierpliwość i wyrozumiałość.

Ciąg dalszy nastąpi (już wkrótce!)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz