MoroccoOFF 2015 Relacja

Początek...
jazda autobusem minęła bardzo szybko i gładko. W autobusie nawet kawka w cenie biletu.
Modlin przywitał mnie mgłą. Na lotnisku szybko znalazłem Grześka a raczej to on mnie wypatrzył.
Na tablicy przylotów i odlotów pojawiły się informacje opóźnionych i odwołanych samolotach. Nasz startuje w południe więc siedzimy z nadzieja ze mgła się rozwieje. Po odprawie dostaje sms-a od Ernesta. Ma problemy na granicy i muszę mu wysłać nasze bilety najlepiej potwierdzone pieczątką z lotniska. Jest trochę zamieszania żeby cofnąć się przez wszystkie bramki do poczty gdzie ma być faks. Niestety nie ma tam takiego urządzenia i co gorsze nie znajduje go na dostępnej części lotniska. Może gdzieś maja ale nie chcą udostępnić. Do wylotu zostały minuty. Wpadam na pomysł żeby kolega w Bartoszycach wydrukował karty pokładowe' podbił swoją firmową pieczątką i przefaksował. Udało się. Wsiadamy do samolotu i za niecałe dwie godziny lądujemy we Francji.

 Szybko znajdujemy resztę ekipy , która koczuje od rana w pobliskim parku. Nie udaje mi sie od razu zapamiętać wszystkich ksyw ale jedna szybko utkwiła mi w pamięci. Sub, bo ciągle gdzieś znika i co chwila ktoś pyta gdzie on jest.  Towarzystwo mocno zmęczone. Czekamy na odprawę biletowa, czas mi leci szybko.

Odprawa.
Wbijamy się po odprawie do bezcłowego- litr Finlandii i nagle zaczynamy się świetnie rozumieć. Z udziałem technologii dzisiejszych czasów lot mija szybko.

 Jestem w żywiole, mimo tego ze tęsknię już za dziewczynami. Cos czuje ze ten wyjazd będzie przygodą, żebym tylko wrócił w jednym kawałku
Lotnisko w Marrakeszu zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie. 

Czysto i ładnie. Jest ciepło chociaż godzina już późna. Po wyjściu z lotniska zaczynamy szukać taksówki na kemping. Okazuje się że jest on dosyć daleko. Taksówkarze nie chcą wziąć więcej niż trzy osoby do auta i za każde trzeba zapłacić 200 dirhamów. Oczywiście to o wiele za dużo bo na nasze to 80 zł. Odchodzimy a taksówkarze idą a potem jadą za nami.



 Ostatecznie wytargowaliśmy trzy taksówki za 240. Podobno super cena. Docieramy na kemping. Szybkie rozstawienie namiotu i idę spać. Niektórzy śpią w śpiworach pod gołym niebem.


dzień pierwszy

Budzimy się dosyć wcześnie i już po 8 zaczyna się pakowanie. Do zrobienia mamy bardzo dużo bo trzeba zdjać motocykle z lawety, rozpakować graty i spakować z powrotem na motocykl. 

Jednak najpierw śniadanko, pyszna jajecznica i kawa. 



W międzyczasie rozglądam się po kempingu i trzeba przyznać ze standard ma bardzo wysoki. Nie brakuje nawet basenu. Jest sporo kamperów na francuskich numerach. Nie spieszymy się i jest czas żeby wysłać maile i nawet wypić małe piwko.

Ruszamy niespiesznie dopiero około 13. Po kilku kilometrach koledzy z przerażeniem machają do mnie żebym się zatrzymał. Podobno się pale :). Okazuje się ze nie mam oringu na korku od oleju. Możliwe że zgubił się przy wymianie albo sprawdzaniu i olej wywala na kolanka co powoduje niezła zadymę. Ratuje się na szybko taśma izolacyjną. Zdawało mi się ze pakowałem jakieś oringi tylko nie wiem gdzie są. Na razie taśma jest ok a olej tylko delikatnie się sączy. Jedziemy dalej. Motocykl prowadzi sie fatalnie. Na nowych kostkach pływa po całej drodze jakby miał luźne koła. Nie chce mi się aż wierzyć że tak źle jest od opon ale inni też tak mają i podobno jak się przytrą to będzie lepiej. Nie da się jechać szybciej niż 90 km/h. W centrum miasta znowu stajemy. Teraz pali się honda xr Gucia a dokładniej jakaś osłona. Trzeba rozebrać motocykl i zrobić z tym porządek. Szukamy kantoru i tam zarządzamy dłuższy postój.



Jest gorąco. Termometr pokazuje 30 stopni co bardzo mi sie podoba. Ernest z Pajdą idą wymienić kasę. Gucio rozbiera moto a reszta się kręci i pilnuje motocykli. Jest fajnie. W pobliżu mamy monopolowy :)


 Wszystko powoli mamy ogarnięte. Dokupujemy trochę wody i naklejki Morroco :) +10 do wyglądu motocykla.

 Za miastem dotankowujemy motocykle i kierujemy sie w stronę gór. Po kilkudziesięciu km zjeżdżamy z asfaltu i zaczyna się przygoda. Jedziemy pięknymi wąwozami a w oddali co jakiś czas pojawiają sie ośnieżone szczyty. Droga jest jak dla mnie dosyć trudna ale mimo kilku niegroźnych wywrotek jedzie mi sie bardzo dobrze. bagaż jest świetnie rozłożony i umocowany. Rogal spisuje sie świetnie. Niski środek ciężkości pozwala w miarę dobrze balansować motocyklem. Cieszy mnie też to ze daje rade sam go podnieść bez problemu. Powoli zaczynamy się rozglądać za noclegiem. Znajdujemy piękną polankę nad potokiem z piaszczystą plażą i otoczona pionowymi skałami. Woda szumi bardzo głośno a widoki są niesamowite.


 Jest super. Bawimy sie w "kto podjedzie bliżej namiotu" i robimy foty.





 Rozpalamy ognisko a w międzyczasie szybko sie ściemnia. Wszyscy są zadowoleni i nikt nie marudzi. Mimo niewielu przejechanych kilometrów. Rozpoczynamy nocne Polaków rozmowy przy magicznym napoju z plastikowej butelki. Nie trwają długo bo część juz o 22 znika w namiotach. Najdłużej zostaje ja i Herni ale ognisko powoli dogasa więc czas i na nas. Szum potoku usypia mnie szybko



Budzę sie wcześnie, jest chłodno żeby nie powiedzieć zimno. O godzinie 6.30 dopiero zaczyna sie robić szaro.
Pora wstawać, pora na nowa przygodę!
Dzień drugi.
Wstajemy na spokojnie. Miejsce jest piękne. Mamy czas na foty i śniadanko na bogato. W menu jest podsmażona na oliwie kiełbaska i fasolka z puchy.


 Powoli się pakujemy i wyjeżdżamy na drogę. Jedziemy dalej górską drogą. Nie jest trudna, chociaż momentami trafiają się spore kamienie. Trochę mi przypomina drogę do Theth w Albanii. Widoki są piękne chociaż nie robią jakiegoś specjalnego wrażenia. Po prostu piękne góry. Droga prowadzi do wioski gdzie niestety się kończy. Niestety ulewne deszcze zerwały mnóstwo dróg w Maroko. Na równinach zerwana droga to nie problem ale w górach to przeszkoda nie do pokonania naszymi motocyklami. Może dałoby się przejechać ale to za duża strata czasu i spore ryzyko. Robimy trochę zdjęć i wracamy tą samą drogą aż do asfaltu.







 Robimy sporą dojazdówkę asfaltem ale nie narzekam, widoki są piękne a droga kręta jak to w górach. Stajemy w trochę większej wiosce na popas i małe zakupy. Kawka w barze i szybkie znajomości. Lokales wrzuca je od razu ze swojego telefonu na Suba „srajbuka”.




 Ruszamy nie spiesznie w poszukiwaniu fajnych odcinków poza asfaltem. Dojeżdżamy do miejsca gdzie można zrobić spory skrót ofem. Oczywiście zjeżdżamy bardzo chętnie. W pewnym momencie widzę Transalpa Herniego leżącego na boku z przednim kołem na olbrzymim głazie. Okazało się że zaliczył niezłą glebę. Skończyło się szczęśliwie bo ochraniacze zrobiły robotę. Dojeżdżamy do miejsca gdzie droga znowu jest zerwana i tylko wąska ścieżka prowadzi nad przepaścią. Część od razu rezygnuje i wraca do asfaltu. Lokalne dzieci twierdzą że dalej droga jest dobra więc ryzykujemy. Dla mnie to ogromne wyzwanie bo na skałach nie sięgam w ogóle nogami do ziemi. Jakoś mi się udaje, odjeżdżamy kawałek zjeżdżając ze stoku po kamieniach i okazuje się że ta droga jest ślepa. Jestem wściekły, podjazd po głazach pod górę to dla mnie masakra. Zostaję sam na dole bo reszta długonogich jakoś się wdrapuje. Ja walczę balansując jak w trialu a dzieciaki mają ze mnie niezły ubaw. Nie wiem jakim cudem ale udaje mi się wjechać. Na powrocie Sub wywala motocykl nad samą przepaścią, robi mi się gorąco na sam widok. Cały ten „skrót” był zupełnie bez sensu ale przygoda i emocje bezcenne. Niestety nie dałem rady zrobić zdjęć. Liczę że Ernest szybko dośle mi foty z tej akcji.
Potem znowu asfalty, jedziemy ostro pod górę.



 Droga jest bardzo kręta a widoki piękne.  Na jednym z zakrętów kilkadziesiąt metrów przede mną ciężarówka prawdopodobnie bez hamulców wypada z drogi, wpada do koryta okresowej rzeki i uderza w ścianę. O mały włos a zmiotła by mnie jak muchę. Jest pełna owiec i ludzi na dachu. Wszystko to rozsypuje się po okolicy. Kabina jest zgnieciona ale wygląda jakby wszyscy z niej wyszli. Próbuję pytać czy mogę pomóc, czy ktoś jest w środku ale oczywiście bariera językowa ogranicza komunikację do zera. Widzę że miejscowi traktują mnie jak ciekawskiego turystę i delikatnie odpychają. Mimo chęci nie mam jak pomóc. Pytamy tylko czy zadzwonili po pomoc i odjeżdżamy żeby nie zgubić reszty ekipy, która pojechała przodem. Dalej jadę już bardzo ostrożnie i zachowawczo. Takie wypadki są tu chyba na porządku dziennym. Pod koniec dnia zjeżdżamy z asfaltu w poszukiwaniu noclegu. Znajdujemy fajne miejsce nad potokiem, chociaż w pobliżu jest jakaś osada.


 Rozbijamy namioty z postanowieniem że nie pijemy i wcześnie idziemy spać ale zmieniamy zdanie. Impreza tak się rozkręca że rotopax zostaje komisyjnie otwarty. Nawalamy się jak dzikie świnie, nie brakuje śpiewów i wygłupów. W euforii postanawiam że muszę się wykąpać w potoku. Wchodząc potykam się na kamieniach i wpadam do płytkiej wody. Nic  się nie dzieję ale trochę się opiłem. Spodziewam się konsekwencji w postaci ostrej biegunki. Co z tego wyjdzie, czas pokaże. Idziemy w końcu spać. Noc będzie krótka.

Dzień trzeci

Wstajemy niezbyt wcześnie. Wszyscy odczuwają wczorajszą imprezę. Chyba nikt nie wyspał się wystarczająco bo mimo że jesteśmy spakowani to nie spieszymy się z wyjazdem. W końcu pada hasło „chłopy rżniemy!!”. Wyjeżdżam po piachu i trafiam na jedyną kupę kamieni w okolicy co kończy się typową glebą parkingową. Chyba niezbyt pewnie czuję się po wczorajszym, trzeba uważać.
Jedziemy asfaltami niezbyt długo żeby skręcić w zaplanowaną wcześniej szutrówkę. Krzysztof wyprzedza wszystkich i „rżnie” do przodu nie oglądając się na nikogo. Mija zjazd na off i leci dalej. Czekamy dłuższy czas na skrzyżowaniu z nadzieją że zawróci jak się opamięta. Nie chce nam się nawet za bardzo po niego jechać, mamy totalnego leniwca. W końcu Gucio nie wytrzymuje i jedzie po Krzycha. Po chwili wracają obaj, okazuje się że Krzysztof tak jak my czekał w cieniu. Wszyscy razem skręcamy na szutry. Widoki znowu są bajeczne i jedzie się super. Łatwe szutry z bardzo ostrymi zakrętami, które trzeba brać na jedynce jak przy nawrotce. Droga prowadzi do rzeki i tam się urywa. Ostatnie ulewne deszcze zniszczyły całkowicie przeprawę. Widzimy drogę po drugiej stronie ale brzeg jest zbyt stromy. Cofamy się i szukamy innej drogi.

 Dojeżdżamy do kolejnej malowniczej rzeki. Przejazd też jest zerwany ale postanawiamy przedzierać się na drugą stronę. Przejeżdżamy każdym motocyklem oddzielnie asekurując go w kilka osób. Pierwsi jadą dalej żeby sprawdzić co dalej. Jednak zanim pozostali się przeprawili tamci już wracają oznajmiając że droga kończy się w wiosce. Musimy zawracać.


Teoretycznie tracimy czas ale dla mnie warto było się szarpać tylko po to żeby zobaczyć tą przeprawę i przeżyć przygodę. Powstaje kilka wspaniałych zdjęć na aparacie Ernesta.
Potem jeszcze kilka razy droga nam się kończy. Jednak znajdujemy właściwą drogę. Trafiamy na kolejną przeprawę, banalnie prostą a mimo to kolejny raz przewracam motocykl. Wstaję i po kilkunastu metrach znowu gleba. To nie jest mój dzień na jazdę…

Za rzeką wyjeżdżamy na szeroką szutrową drogę przez góry. Jest równa jakby miał być na niej jutro wylany asfalt. Potem skręcamy w inną górską drogę. Nie jest zbyt trudna chociaż pnie się wysoko w góry. Widoki są bajeczne.




 Jedziemy nią swobodnie i wracamy na asfalt. Robimy zakupy w przydrożnym sklepiku i lecimy dalej przed siebie.


 Dzień już się kończy więc rozglądamy się za noclegiem.


 Znajdujemy spory kawałek placu blisko drogi. Dookoła są kamieniste wzgórza i nie liczymy na nic lepszego. Robimy jedzonko na bogato. Szklaneczka magicznego trunku na dobranoc. Chyba nikt nie ma ochoty na pijaństwo po wczorajszym. Robimy nocną sesję fotograficzną, która zajmuje nam sporo czasu i idziemy grzecznie spać.

Wstajemy znowu dosyć wcześnie. Wszyscy wyspani jak nigdy. Zbieramy się sprawnie zanim słońce wychodzi zza gór. Biegnę jeszcze szybko do koryta pobliskiej rzeki okresowej zrobić parę fot bo wypatrzyłem tam mini kanion.



 Jedziemy spokojnie asfaltami. Widoki ciągle fajne ale powoli zaczynam się do nich przyzwyczajać.
Na naszej drodze znajduje się Tata. Zajeżdżamy tam na tankowanie ale nie wszyscy. Mój motocykl pali tak mało, że nie muszę tankować. Krzycho postanowił odrobić lekcje ;)


 Zatrzymujemy się też przy restauracji, w której siedzą motocykliści z Czech. Zamawiamy tajina i słuchamy opowieści od drodze w korycie rzeki, która dala im ostro w kość. Popękały im na niej stelaże i odpadły kufry. Ernest mówi że mamy ją w planach. Fajnie.

 Ruszamy wszyscy. Dalej jedziemy asfaltami ale w planach są już niedługo szutry. Pojawia się kolejny skrót ofem i znowu okazuje się drogą bez przejazdu. Zawracamy, część robi foty a ja Ernest, Grzesio i Gucio startujemy szybciej. Odjeżdżamy kilkanaście km i zatrzymujemy się bo w lusterkach nie widać reszty. Czekamy długo, myślę że około godziny. Wysyłamy smsy ale nie dostajemy odpowiedzi.


 Zawracamy. Okazuje się że Tenerka Suba zaczęła się grzać. Zanim dojechaliśmy reszta wymontowała termostat, który rzekomo ma być przyczyną problemu. Osobiście mocno w to wątpię. Termostaty zazwyczaj blokują się w pozycji otwartej a ten wygląda mi na sprawny. Jedziemy dalej i postanawiamy bardziej się pilnować. Zjeżdżamy na wspaniałe i bardzo szybkie szutry. Jedzie mi się rewelacyjnie, kurzy się jak na Dakarze.


 Widoki też są świetne, słońce jest już coraz niżej. Niestety Tenerka dalej ostrzega że chce się zagrzać przy czym chłodnice ma zimną. Ernest coś wspomina że może mieć zapasową pompę i tak się tym zasugerowałem że uznałem jako prawdopodobną przyczynę. Każdy mówi co innego, jedni jechać i nie brać do głowy a inni że trzeba sprawdzić co się dzieje żeby nie zniszczyć silnika. W międzyczasie dzień dobiega końca. Jednak nie mamy zrobionych zakupów a w dodatku niektórzy mają resztki paliwa.

 Dzielimy się na dwie drużyny. Ja i Sub zostajemy reszta leci po zakupy. Rozglądam się po okolicy i znajduję możliwe miejsce na nocleg ale Gucio znajduje jeszcze lepsze.

Piaseczek w kanionie okresowej rzeki. Jako że wygrywa opcja że trzeba sprawdzić co w Suba moto piszczy zjeżdżamy szybciej na nocleg. Rozbijamy namioty i od razu bierzemy się za serwis Yamahy. Okazuje się że pompa jest sprawna. Nalewamy płyn i okazuje się że po prostu jest dziurawa chłodnica. Jak zwykle nikt nie wziął pod uwagę najprostszego rozwiązania. Po chwili chłodnica leży na dużym kamieniu i Poxipol idzie w ruch.

 Pół godziny później nalewamy wodę i…operacja się udała. Wszystko działa pięknie, chłodniczka sucha i ciepły cały układ. Upijamy się ze szczęścia. Tym razem w alkoholowej euforii postanawiam odpalić XRe Gucia co kończy się wywrotką w miejscu. Zbijam sobie mocno bark i biodro. To mój najbardziej bolesny upadek z motocykla podczas całego wyjazdu. Wtaczamy się powoli do namiotów. Jest fajnie.

Rano jakoś się zbieramy. Nie za wcześnie ale jest ok. Krzysztof robi jazdę testową Tenerką po okolicznych pagórkach.


 Wyjeżdżamy z szutrów na asfalt i mijamy po drodze kopalnie złota. Stajemy dosłownie po kilkunastu kilometrach. Subik zostaje gdzieś z tyłu. Czekamy i po chwili okazuje się że ma kapcia w przednim kole. Dobrze że to nie chłodnica ale znowu postoimy. Przebita dętka jest konsekwencją porannej jazdy po krzakach… Afryka jest kolczasta.  . Stajemy pod sklepem. Część z nas walczy z przednim kołem Tenerki a reszta robi zakupy i wsuwa sardynki. Dzień się kiepsko zapowiada bo znowu stoimy ale specjalnie się tym nie przejmuję, traktuję to jako kolejną przygodę. Nie mam ciśnienia na nawijanie kilometrów. Na takich postojach równie mocno chłonę uroki Maroka jak podczas jazdy. Wymiana dętki idzie sprawnie i ruszamy. Już po kilku kilometrach jedziemy pięknymi szutrami. Ciągle otaczają nas góry. Teraz trochę inne, ciemnobrązowe skały. Znowu stajemy bo Grzesio na Afryce zostaje gdzieś z tyłu.



 Okazuje się że Afryka wypiła całe paliwko. Pijaczka. Wlewamy z zapasu i jedziemy bardzo fajnymi szutrami a potem wąskim asfaltem przez malownicze  wąwozy. Droga jest piękna i jedziemy już bez problemów. Wjeżdżamy w piękne skaliste góry pokryte ogromnymi, owalnymi odłamkami. 


Zjeżdżamy asfaltową serpentyną z pięknym widokiem. Mamy w pobliżu atrakcję turystyczną w postaci malowanych skał i od razu widać na drodze mnóstwo kamperów na francuskich numerach. Najpierw tankowanie zajeżdżamy na tankowanie, kawa i wifi. Nabijamy się że Sub zabiera nam całe wifi swoim srajbukiem. Niestety to nie jego wina, łącze jest po prostu strasznie wolne. Zatankowani ruszamy piaszczystymi drogami w stronę pomalowanych kamieni. 



Honda Transalp 700 trochę męczy się na piachach. Ma z przodu małe koło. Pajda daje radę ale takiej zabawy z jazdy jak ja, nie ma. Robimy pamiątkową sesję







 i ruszamy dalej. Zajeżdżamy jeszcze do sklepu zrobić zakupy na kolację i śniadanie. Kupujemy jaja i wbijamy je do butelek i plastikowych pojemników.


 Rano będzie jajeczniczka.  Po drodze stajemy w pięknym wąwozie na zdjęcia. Chociaż nie ma go w przewodniku to podobał mi się o wiele bardziej niż ten popularny.





 Wracamy prawie tą sama droga do sklepu gdzie wymienialiśmy rano dętkę. Robimy zakupy i jedziemy inną kamienistą drogą o której mówili Czesi że jest bardzo trudna. Zapowiada się łagodnie i myślę że Czesi jechali po prostu ciężkimi motocyklami.



 Słońce szybko chowa się za górami. Znowu rozbijamy się w korycie rzeki. Dookoła mamy wysokie brązowe skały a koryto jest bardzo szerokie. Tym razem zero picia alkoholu i idziemy wcześnie spać, mam jeszcze czas na zrobienie notatek i obejrzenie zdjęć. Pierwszy raz jesteśmy w miejscu gdzie nie mamy zasięgu w telefonach. Fajnie ale wiem że żona będzie się martwić bo obiecywałem smsa co wieczór. 

Kolejny dzień - Gniew oceanu :)

Wstajemy rano i bardzo sprawnie się ogarniamy.

 Droga jest świetna ale jednak z czasem staje się bardzo trudna. Jedziemy prawdziwym korytem strumienia przetartym przez samochody terenowe. Pod kołami są luźne kamienie od małych kilkucentymetrowych po wielkie ostra głazy. Trzeba cały czas uważać i jednocześnie utrzymywać prędkość minimum 40 km/h bo wolniej nie da się jechać. Koła zapadają się w kamieniach jak w piasku z tym że podbijane na większych kamieniach od razu wywalają z toru jazdy.




 Pajda wywala sie parę razy i rozbija lusterko. Jego mniejsze koło z przodu mocno utrudnia zabawę. Glebę zalicza też na moich oczach Sub ale nic się groźnego nie dzieje. Mi wyjątkowo udaje się bez wywrotki.






 Ogólnie motocykl prowadzi się już dużo lepiej. Po pierwsze opony się już przytarły a po drugie upuściłem sporo powietrza. Po trzecie to po prostu w ostatnim czasie mało jeździłem tym motocyklem i nie miałem go tak do końca wyczutego. Droga podoba mi się niesamowicie. Jedziemy wąwozami a co jakiś czas mijamy małe górskie wioski. Dojeżdżam do końca tej drogi i czekam na resztę pstrykając foty jak szalony.










 Jedziemy potem w górę łatwy szutrami. Wjeżdżamy wysoko i są piękne widoki. Z szutrów wjeżdżamy na kręte asfalty i sprintem w kierunku oceanu i plaży Legzira. Na początku bawię się z Hernim i Subem w zakrętach. Reszta zostaje gdzieś z tyłu a my składamy motocykle trzymając się blisko. Serpentyny się kończą i czekamy na resztę a za chwilę robimy zakupy w przydrożnym sklepie. Niestety jest kiepsko wyposażony, tylko coca cola i sardynki.




 Potem już nudne proste asfalty i powiew chłodnego wilgotnego powietrza od oceanu. Wcale  mi się ten chłodny powiew nie podoba, jest mi zimno. Naszym oczom ukazuje się ocean i spora piaszczysta plaża z łatwym zjazdem. Ernest zarządza jazdy próbne żeby każdy wiedział czy chce i poradzi sobie na Legzirze bo tam do pokonania będzie spory kawałek plaży. Wcześniej na innej plaży robimy test jazdy. Wszystkim się udaje wiec wszyscy chcą wjechać na Legzire. Obok plaży robimy zakupy na kolację. Połowie tak się spodobało że musieliśmy jeszcze na nich czekać. W końcu dojeżdżamy do właściwej plaży, mijamy płatny parking i między domkami i restauracjami zjeżdżamy bardzo wąską i stromą uliczką. Przez taras restauracji wjeżdżamy na plażę. Pokonujemy trochę piasku, kamieni i suniemy w stronę skalnych łuków. Jadę szybko samym brzegiem plaży, wyprzedza mnie Gucio swoją XRą. Jego motocykl brał kiedyś udział w prawdziwym rajdzie Dakar polskiego teamu. To w połączeniu z widokiem skalnych łuków, spojrzeń zdziwionych turystów i bryzą od oceanu robi na mnie niesamowite wrażenie. Przejeżdżam przez pierwszą dziurę i widzę resztę ekipy stojącą nad samym brzegiem.






 Okazuje się że Tenerka, najmłodszy motocykl z ekipy znowu zapewnia nam przygodę. Sub przeciął jedną z fal, wjechał dosyć głęboko ale nie na tyle żeby zalać silnik. W jechał tak jak w głębszą kałużę. Niestety silnik zgasł i nie chce zapalić. Gniew oceanu… Zostajemy już wszyscy w tym miejscu. Sub walczy z tenerką. Sprawdza podstawowe rzeczy ale nic to nie pomaga. Robimy sobie mały piknik, czyli coca cola, sardynki i chlebek. Spaceruję do drugiego łuku i robię mnóstwo zdjęć. Widoki są niesamowite.










 Powoli zaczyna nas gonić czas. Po pierwsze zbliża się wieczór a po drugie i znacznie gorsze, nadchodzi przypływ. Trzeba wydostać Tenere z plaży bo ocean ją zabierze. Sprawa nie jest prosta bo do wyjazdu jest na moje oko ponad kilometr po grząskim piasku i kamieniach. Yamaha XT660Z Tenere waży ponad 200 kg. Postanawiamy wziąć ją na hol drugim ciężkim motocyklem, czyli Honda Africa Twin. Idzie mozolnie, trzeba pomagać pchając. Africzke dosiada Krzysztof. Stromy podjazd pod górą to już tylko pchanie, bo Honda stawała dęba jak spłoszony koń. Wyciągamy się jakoś na asfalt. Na drodze Yamaha odpala. Chodzi na początku nierówno ale chodzi. Odpalanie jej na zaciąg wyglądało dramatycznie ale ważne że jedziemy. Już po zmroku szukamy kampingu. Większość zdecydowała że śpimy na kempingu, ja wolałem gdzieś na dziko ale chłopacy chcieli się umyć w ciepłej wodzie i oprać. Zajeżdżamy na pierwszy ale jest tragiczny, wygląda jak obskurny przydrożny parking i w dodatku nie ma ciepłej wody. Jedziemy do następnego. Jest lepiej, stoi kilka kamperów, jest wifi i podobno ciepła woda. W każdym razie na pewno są prysznice. Kupuję w pobliskim barze każdemu po piwie i rozbijamy namioty. Dopijamy resztkę alkoholu z rotopaxa. Okazuje się że jednak ciepłej wody nie ma, awaria. Sub próbuje odpalić Tenerkę ale ona oczywiście nie pali. Gniew oceanu ciągle działa. Próbuję znaleźć przyczynę, wymieniam świecę, kopułkę, sprawdzam połączenia i nic. Iskra raz jest raz nie ma a jak jest to mizerna jak w starym Komarku. Poddaję się i idę spać.


Fort Aoreora

Wstaje rano i powoli się ogarniam. Korzystam z prysznica chociaż jest tylko zimna woda. Piorę co się da korzystając z bieżącej wody. Kamping jakoś mnie nie zachwyca chociaż jest całkiem schludny. Zbieramy się jakoś niespiesznie mimo tego że wieczorem nie było imprezowania.

Tenerka nie odpala, nawet z pomocą kabli rozruchowych. Dopiero na holu zaczyna pyrkać. Ruszamy w stronę Sahary Zachodniej. Jedziemy trochę asfaltem a potem próbujemy plażą. Niestety droga jest kiepska żeby nie powiedzieć fatalna. Plaża jest poprzecinana wyrwami spowodowanymi spływającą wodą, jest pełno krzaków na zmianę z Piechem i kamieniami. Na słońcu jest gorąco. Stajemy a Ernest jedzie dalej żeby zobaczyć czy jest przejazd.





 Czekamy dłuższy czas widząc w oddali jak Neno walczy z motocyklem. W końcu Gucio nie wytrzymuje i jedzie do niego. Okazuje się że nadwyrężył kolano. Zawracamy na asfalt. Robi się zimno. Potem skręcamy na szutry. Droga jest fajna i bardzo różnorodna.

 Jedziemy na początku szutrami. Ernest mówi o jakimś forcie. Widziałem drogowskaz, który pokazywał kilkanaście km ale to chyba nie ten. Docieramy do kilku ruin nad jakąś rzeką ale to zdecydowanie nie to.



 Oczywiście po przejechaniu przez rzekę Tenerka staje jak wryta. Uparty z niej osiołek. Sub rusza jakimiś wtyczkami i motocykl odpala.



Do właściwego fortu podobno jeszcze daleko. Jedziemy szybkimi szutrami, na jednym z zakretów widzę jak z pod kola Tenerki wylatuje wielki kamień a ta natychmiast staje. Podjeżdżam zobaczyć co się stało. Okazuje się że spadł łańcuch. Nakładamy go dosyć szybko i naciągamy. Sub wymieniał go przed wyjazdem, miała to być najmocniejsza wersja DIDa a wyciągnął się już jakby był z plasteliny. Droga zmienia się w kamienistą hamadę. Jedziemy jednak bardzo szybko. Stajemy co jakiś czas żeby znowu złapać kontakt wzrokowy ze wszystkimi. Nadążam bez problemu ale myślę że jazda między wielkimi głazami z taką prędkością jest dosyć ryzykowna. Podobno jest ryzyko jest zabawa i trzeba przyznać  że była. Z kamieni wjeżdżamy na piaski. Teraz duża prędkość jest uzasadniona, inaczej się nie da. Zasuwam jak szalony, zabawa jest mega. Na poboczu małe krzaczki, czasami jakiś kamień lub wydma. Jadę gdzieś z tyłu więc walczę z koleinami.

 Jednak ciągle gaz i do przodu. Na jednej z wydm wylatuję w powietrze przy prędkości nie mniej niż 70km/h. Motocykl spada na koła lekko bokiem ale gaz do oporu i wychodzimy z tego cało. Są emocje i jest zabawa. Piach wydaje mi się bezpieczniejszy więc pozwalam sobie na wiele. W końcu dojeżdżamy do jakichś większych ruin przypominających fort. Widzę że Herni stoi na rozwidleniu dróg. Dojeżdżam i razem objeżdżamy fort ale przy nim ani śladu Nena i reszty ekipy. Druga droga prowadzi w dół, po stromym piaszczystym zjeździe a za nim widnieją ogromne białe wydmy. Widok jest niesamowity. Piach jest bardzo grząski i Herni kładzie przede mną Transalpa. Zatrzymują się żeby mu pomóc, trochę niżej stanął Gucio a wyżej Grzesio na Africzce.


 Gdzieś z tyłu został Pajda. Stawiamy Trampka i słyszymy trąbienie motocykla. Okazało się że Pajda też położył motocykl ale na swoją nogę. Nic się nie stało ale miał problem z jej wydostaniem. Nie możemy namierzyć reszty ekipy ale wg mnie ślady prowadzą w dół. Zjeżdżam powoli pierwszy w duże ujście okresowej rzeki. Ślady wyraźnie prowadzą w stronę oceanu. Znajduję resztę ekipy w trakcie zabaw motocyklami na piachu. Wszyscy zawracamy do zjazdu i powoli sprowadzamy motocykle na dół. W międzyczasie pojawiają się tubylcy. Pytamy ich o wodę i chleb a oni do tego proponują nam jeszcze pieczone ryby. Negocjujemy cenę i szukamy miejsca na nocleg a ryby, woda i chleb mają do nas dotrzeć wkrótce.






 Znajdujemy miejsce osłonięte krzakami pod wielką wydmą. Rozbijamy namioty i pojawiają się miejscowi rybacy z koszem świeżych ryb, warzyw i kanistrem wody. Rozpalają ognisko i patroszą ryby.


 Do powstałego żaru wkładają je w specjalnym ruszcie i pieką.

 Po kilkudziesięciu minutach wsuwamy pyszną rybkę zagryzając soczystą cebulką, pomidorami i chlebem. Jest pysznie a klimat jest wyjątkowy. Pytamy o turystów i podobno trafiają tu ale w niewielkich grupach terenówkami lub motocyklami. Miejsce jest bardzo odludne. Pytamy o łatwiejszą drogę i polecają nam abyśmy jechali wzdłuż koryta rzeki. Rozmawiamy po angielsku. Opowiadają nam o swoim życiu, o tym jak łowią ryby i raz na tydzień jeżdżą do miasta żeby wymienić je na inne produkty. Mieszka ich tu kilkunastu w prowizorycznych barakach. Ryba smakuje nam tak bardzo ze prosimy o powtórkę rano. Niestety alkoholu nie mają, my też nie. Idziemy spać. Jest niesamowicie.

Wstajemy o 6.30. Wyjątkowo wcześnie. Ogarniamy się bardzo sprawnie. Mam jeszcze czas żeby wspiąć się na wydmę i zrobić trochę zdjęć. Pogoda jest kiepska, nie pada ale światła brak.








 Jedziemy w stronę fortu i ujścia rzeki. Mniej więcej tam umówiliśmy się z miejscowymi na śniadanie. Nie widać ich więc szalejemy na plaży, robimy zdjęcia.



Po jakimś czasie pojawiają się rybacy, zaspali. Rozpalają szybko ognisko. Ja w tym czasie wspinam się na górę żeby zobaczyć fort i poszukać zasięgu w komórce. Fort jest mocno zniszczony. W czasach świetności pewnie było tu sporo wojska. Pozostały mury i jeden budynek w środku a reszta to gruzy. Widok z góry jest piękny i powoli zaczyna przebijać się słoneczko.








 Rybacy mieszkają w bardzo prowizorycznych domkach. Wyglądają jak szałasy z resztek blach, materiałów i wszystkiego co wyrzucił ocean.


 Telefon łapie zasięg więc wysyłam smsa że wszystko ok.  Robię zdjęcia i powoli idę na dół, pachnie już pieczonymi rybami. Niestety na śniadanie już nie dostaliśmy pysznej cebuli i pomidorów ale za to ryby były bardziej mięsiste. Najedzeni zaczynamy zastanawiać się na dalszą drogą. Mamy dwie opcje, jechać plażą do następnej miejscowości gdzie jest łagodny wyjazd lub jechać korytem rzeki . Jazda plażą jest dużo łatwiejsza ale zbliża się przypływ i przede wszystkim nie po drodze. Droga korytem rzeki dużo trudniejsza ale za to krótsza. Wybieramy krótszą. Na początku jedzie się łatwo, szybko.




Trzeba uważać na koleiny czego nie robię. Zaliczam spektakularną glebę przy dużej prędkości ale nic się mi się nie stało. Widoki są niesamowite. Otaczają nas wydmy przesypujące się przez skały. Im kanion węższy tym droga staje się trudniejsza. Woda robi się coraz głębsza i pojawiają się odcinki z wielkimi głazami. Jednak pokonujemy ją bez większych problemów. Transalp 700 zostaje trochę z tyłu ale tak samo dojeżdża do szutrówki na brzegu rzeki.



Jedziemy trochę szutrami, trochę hamadą a potem odcinkiem gliniastej drogi poprzecinanej wyrwami wypłukanymi przez wodę. Trzeba uważać ale jedzie się świetnie. Ostatnie kilometry przed asfaltem to już łatwe szybkie szutry wzdłuż słupów linii elektrycznej. Przed wjazdem na drogę N1 smarujemy łańcuchy. Do miasta Tan Tan mamy około 50km. Mijamy miejsca, które doskonale pamiętam z wyprawy w 2012 roku jakbym był tam wczoraj. Szczególnie jedno w którym wlewaliśmy paliwo i zrobiliśmy to zdjęcie:

W Tan Tan tankujemy motocykle i robimy zakupy. Postanawiamy szybko uciekać od oceanu bo mamy dosyć wilgoci i chłodu. Jedziemy asfaltem, w kasku mam muzykę i świetny humor. Motocykl prowadzi się nareszcie jak powinien. Widoki chociaż asfaltowe ciągle są super. Krajobraz się zmienia z pięknego na piękny.



 Z asfaltu wjeżdżamy na szutry, ładne, szybkie ale niestety w złym kierunku.




Nawigacja Ernesta zaczyna się gubić a on zatrzymuje motocykl. Ja staję nie widząc go w lusterku ale niestety reszta leci dalej. Czekamy dłuższy czas ale nikt nie wraca, kiedy mam już po nich jechać wraca Gucio a potem reszta. Wracamy, jedziemy, stajemy i znowu wracamy. Jednym słowem błądzimy.


Deszcze zniszczyły stare drogi i powstały nowe, które nie pokrywają się z nawigacją. W końcu udaje się znaleźć dobrą drogę. Kierujemy się w stronę gór a trasa prowadzi wzdłuż wyschniętego strumienia, miejscami jest nim poprzerywana. Wzgórza porośnięte są fioletowymi kwiatami. Jest pięknie.

 Dzień dobiega końca więc rozglądamy się za noclegiem. Znajdujemy miejsce nad niewyschniętą częścią strumienia.



Jest chłodno więc szybko rozstawiamy namioty i rozpalamy ognisko. Siedzimy przy nim trochę ale bez alkoholu towarzystwo szybko chowa się w namiotach. Suszę buty i zamykam jako ostatni imprezę. 

Tam gdzie nie ma już dróg…


Wstajemy po 6. Kilka herbatek, pakowanie sprzętu i ruszamy.


 Jedziemy między wzgórzami kamienistą drogą. Co prawda to nie asfalt ani nawet szuter ale jest wyraźnie wyjeżdżona i nie mamy problemu z określeniem kierunku. Niestety kiedy zjeżdżamy z gór droga zaczyna się rozwidlać na dziesiątki mniejszych.

Jedziemy równiną pośród pasm skalistych wzniesień przypominających wydmy. Pokonujemy jedynie małe wzniesienia ale ich wysokość wystarcza żeby się pogubić. Rozjeżdżamy się i Ernest zostaje gdzieś w tyle. Wracam po niego ale kamienista hamada pocięta śladami samochodów nie ułatwia zadania. Każdy kierunek, każda droga wygląda tak samo, nie mam nawet pewności skąd przyjechaliśmy. Jesteśmy na totalnym odludziu bez zasięgu w telefonach. Na szczęście po kilkunastu minutach znajduję Ernesta. Został z tyłu żeby zrobić zdjęcia a ostatni z jadących oczywiście nie pilnował lusterek.


 Dalej jedziemy razem i już bardzo się pilnujemy. Droga zaczyna zanikać i zmienia się w coś w rodzaju śladu samochodu. Jedzie się jeszcze łatwo chociaż miejscami są do pokonania koryta strumieni. Czasem ktoś się wywali, trzeba pomóc podnieść ciężki motocykl.



 Mimo wszystko jest świetnie. Widoki rekompensują wszelkie niedogodności. Mi najbardziej podoba się świadomość że w końcu jesteśmy na prawdziwym pustkowiu. Do najbliższej małej miejscowości jest w prostej linii kilkadziesiąt kilometrów. Brak zasięgu, brak słupów i linii wysokiego napięcia, całkowity brak śladów cywilizacji.



 Droga to już nawet nie ślady po samochodzie tylko jakaś ścieżka wydeptana przez wielbłądy albo osły. Zaczyna się hardcore… Przedzieramy się przez skały, koryta strumieni i kolczaste krzaki. Kilka razy jestem pewny że zaliczę totalną glebę i tylko odkręcenie gazu i zaciśnięcie dłoni na kierownicy jakoś ratuje mnie z opresji. W końcu nawet ta ośla ścieżka staje się niewyraźna. Nie mamy pojęcia dokąd jechać. Zaglądam ukradkiem w Ernesta nawigację i widzę że nie ma tam żadnej drogi. Po prostu jedziemy przed siebie w ustalonym kierunku wytyczając nowy ślad. Bardzo mi się to podoba i widzę że Ernestowi też. Czujemy przygodę chociaż jest nie jest lekko. Zdecydowanie trudniej jest cięższym motocyklom bo często zawisają na dużych skałach, dla nich ta przygoda nie jest chyba przyjemna. Postanawiamy jednak zawrócić do najbliższej drogi widniejącej na nawigacji. Szkoda ale i tak wytyczyliśmy jakiś nowy ślad na mapie. Od reszty ekipy słychać lekką niecierpliwość. Pojawiają się komentarze że tylko tracimy czas na błądzenie po tych kamieniach i że przecież trzeba jeszcze zobaczyć coś innego w Maroku, coś ciekawszego. Poniekąd doskonale to rozumiem ale o dziwo to błądzenie daje mi ogromną radochę. Jestem całkowicie wyluzowany, bez ciśnienia na to że muszę coś zobaczyć. Każdą chwilę traktuję jak przygodę i delektuje się każdym widokiem bo każdy jest dla mnie nowy i wyjątkowy.


Znajdujemy w końcu wyraźną drogę. Szutrowa, z mnóstwem mniejszych i większych kamieni. Na jednym z nich nasza pechowa Yamaha Tenere łapie znowu kapcia. Zmieniamy dętkę. Niektórzy wykorzystują ten czas na relaks.


Oddaję tym razem swoją zapasową dętkę i jedziemy dalej. Droga jest łatwa i w miarę szybka co powoduje że szybko tracimy ze sobą kontakt wzrokowy a dokładniej tracą go z nami wszyscy z przodu. Honda Africa Twin Grześka łapie kapcia w przednim kole. Zostajemy we troje, Grzesiek, Ernest i ja. Nie mamy już zapasowej dętki ani kompresora. Reszta ekipy już do nas nie wróciła, nie wiem właściwie czemu. Na szczęście mam awaryjną malutką pompkę rowerową a Ernest zestaw łatek do dętek ale oczywiście „na dnie kufra”. Trzeba rozpakować cały motocykl żeby się do tego dostać. Nie spieszymy się więc z rozbieraniem koła z nadzieją że jeszcze może po nas wrócą. Niestety, musimy radzić sobie sami.



 Grzesiek wkłada sklejoną przez siebie dętkę i jedziemy dalej. Po kilkunastu kilometrach znowu kapeć. Prawdopodobnie Grześ źle przykleił łatkę. Zaczynamy wszystko od nowa i tym razem osobiście przyklejam łatę w tym samym miejscu. Robi się późno ale i tak nie odpuszczam zrobienia kilku zdjęć.

 Dostaję smsa że reszta ekipy czeka kilkadziesiąt kilometrów dalej w dużym mieście na stacji benzynowej, z zapytaniem czy wszystko ok i czy sobie poradzimy. Jedziemy do nich.

Do miasta docieramy już po zmierzchu i najpierw robimy zakupy a potem jedziemy na stację benzynową. Na miejscu reszta ekipy siedzi przy stolikach w barze. Ustalili między sobą że będą na tej stacji nocować pod śpiworami bo jest już za późno na szukanie noclegu na dziko. Bardzo mi się to nie podoba. Nie lubię spać w takich miejscach, nie potrafiłbym spokojnie spać. Spoglądam na Ernesta i już wiem że myśli podobnie. Praktycznie bez słów decydujemy że jednak pojedziemy za miasto. Z nami oczywiście jedzie Grzesio, dołącza również Gucio. Umawiamy się z chłopakami na 6,30 i ruszamy za miasto. Odjeżdżamy kilkanaście kilometrów, miało być więcej żeby był rano większy zapas czasu ale jesteśmy zmęczeni. Do tego Yamaha Ernesta traci światła. Przepaliła się żarówka. Zjeżdżamy niezbyt daleko od drogi i rozbijamy namioty. Zaczyna wiać wiatr ale mimo to zmęczony szybko zasypiam. 


„Piachy wszystko zweryfikują…”

Noc okazała się niezbyt dobra. Około 3 zaczął wiać straszny wiatr. Namiotem rzucało na wszystkie strony. Wstałem zgodnie z planem i spakowałem się na czas. Neno i Gucio ogarniali się trochę wolniej ale nie mogę powiedzieć że zaspali. Spóźniliśmy się z pakowaniem dosłownie kilkanaście minut. Reszta ekipy już na nas nie czekała i polecieli w kierunku Tata. My ruszyliśmy trochę później już bez pospiechu. Po drodze mijaliśmy piękny kanion z palmami na dnie. Widoki bajeczne.





Spotykamy się na stacji benzynowej a raczej mijamy się bo reszta ekipy znowu startuje przed nami. Znowu lecimy asfaltem jakieś 150 km i wszyscy spotykamy się w restauracji. Miejscowość  Foum Zguid. Restauracja jest bardzo przyjemna. Zamawiam coś co brzmi smacznie w okazuje się omletem. Szału nie robi ale jest zjadliwe. Wypijam też szklankę przepysznego soku ze świeżych pomarańczy.




 Wypijam też kawkę bo kiepska noc i kilkaset kilometrów asfaltem strasznie mnie zmęczyło. Podczas posiłku wyczuwam delikatne spięcie, powstaje jakieś ciśnienie w grupie. Tak jakby część nagle chciała z tego wyjazdu zrobić wycieczkę krajoznawczą polegającą na zaliczaniu „atrakcji” zaznaczonych w przewodniku. W pośpiechu żeby tylko zaliczyć wszystko. Nie rozumiem tego i wcale mi się to nie podoba ale nie zamierzam się stresować.
Ruszamy w kierunku wydm, będą w końcu piachy, którymi tak wszyscy straszą. Osobiście nie ukrywam, obawiam się piachu bo mimo wszystko nie zawsze sobie na nich radziłem. Jedziemy  kilkanaście kilometrów po kamieniach, na początku zaliczam fajną glebę, za dużo gazu w zakręcie… fantazja. Jedzie mi się średnio, czuję zmęczenie, motocykl zatankowany pod korek. Gubię wodę w butelkach.



 Potem jedziemy po czymś w rodzaju wielkiego, wyschniętego, słonego jeziora. Faktycznie ziemia pokryta jest solą, sprawdziłem językiem.


 Na tej ogromnej równinie robimy sobie mały rajd Dakar. Każdy ciśnie na ile mu pozwala fantazja. Wygląda to wszystko niesamowicie, pędzące motocykle, kurz i drżące od gorąca powietrze.

Po równinie zaczynają się piaski, na początku tylko niewielkie pojedyncze wydmy a potem już praktycznie ciągle po piachu. Pajda i jego 700-tka zupełnie sobie nie radzą. Ja mam niesamowitą frajdę i dosłownie nie mogę przestać. Ernest zaplanował dojazd do jakiejś miejscowości czy raczej osady gdzieś pośrodku tego pustynnego odcinka. Jednak coraz bardziej widzę zmęczenie i niezadowolenie u innych. Dziwi mnie to bo myślałem że po to tu przyjechaliśmy, dla tego piachu i przygody. Wyrywam się trochę do przodu z Subem i okazuje się że potem droga jest trochę łatwiejsza, tylko nie wiadomo na jak długo. Reszta zostaje z tyłu, ktoś się zakopał, ktoś stoi i czeka. Nie wiadomo o co chodzi.



 Zbieramy się w jedno miejsce i zapada decyzja że wracamy do łatwiejszej drogi, że bez sensu tracić czas na taki odcinek. Szkoda ale trudno, nie mam zamiaru marudzić tym bardziej, że ta inna droga też wiedzie szutrami a nie asfaltem. Mijamy wiele ciekawych miejsc i pięknych widoków. Gdzieś w oddali ciągle majaczą wydmy, żal trochę że tylko w oddali.



 Na tej kamienistej drodze Grzesio znowu łapie kapcia w przednim kole swojej Afri. Po naprawie jest już na tyle późno że pozostaje tylko szukać noclegu. Nie zajmuje nam to wiele czasu. Wjeżdżamy na najbliższe wydmy. Powstaje tam chyba jedno z najlepszych moich zdjęć na tym wyjeździe.





Miejsce jest świetne a wieczór ciepły i bez wiatru. Czeka nas na reszcie ciepła i spokojna noc. Zasypiamy dosyć szybko. 

Wstajemy dosyć wcześnie. Spało się świetnie. Noc bardzo ciepła i zero wiatru, czuje się wyspany. Widoki są niesamowite. W oddali z jednej strony wydmy a z drugiej pasmo gór. Robię zdjęcia wszystkiemu dookoła.





 Ernest tez organizuje mała sesje. Część towarzystwa zaczyna tworzyć ciśnienie. Bo chcą zobaczyć to czy tamto. Od początku było mówione ze to wyjazd offroad’owy bez nacisku na zwiedzanie. Miała być zabawa z jazdy i przy okazji mieliśmy coś zobaczyć, coś wyjątkowego a nie to co w przewodniku. Niestety ktoś nagle ma inne plany i kwasi atmosferę. Szkoda bo było tak na luzie, tak zajebiście. Jednak nie mam zamiaru się tym przejmować.  Ruszamy dalej offem. Na początku jest łatwo. Jedziemy kamienistą droga ale z czasem pojawiają się znowu piachy. Ktoś wcześniej powiedział że piachy wszystko zweryfikują, motocykle, umiejętności. Z pewnością ten dzień wiele zweryfikował. Jazda po piachach daje mi ogromną radochę. Nie wiem czy umiem po nich jeździć ale nie odczuwam dyskomfortu podczas jazdy. Czasem trochę szaleje, czasem wjeżdżam w wydmy nawet jeśli nie muszę, mógłbym tak chyba cały dzień. Niestety nie wszyscy czują to samo, tak mi się przynajmniej wydaje bo nikt nie mówi tego otwarcie.




 W końcu docieramy do jakiejś miejscowości. Dzieci proszą o cokolwiek jak w większości takich małych miasteczek położonych przy szlakach turystycznych. Wiem ze nie powinienem ale daje dzieciakom po batoniku. One zamiast powiedzieć "merci" chce mnie całować w rękę. Jakoś strasznie przykro mi się zrobiło.





Wszyscy kupujemy jedzenie i wodę. Atmosfera kwasi się jeszcze bardziej bo „ktoś” naciska żeby zrezygnować z off’a i lecieć jak najszybciej asfaltami zobaczyć Merzouge i kaniony. Po pewnym czasie robi mi się niedobrze na słowo kaniony. Część załogi rusza szybciej, nie zatrzymują się na zdjęcia tylko lecą. Umawiamy się na stacji oddalonej o 130 km. Jednak potem znajdujemy krótszą trasę do Merzougi i piszemy reszcie że zmieniamy drogę na co oni odpowiedzieli że też zmienili i spotkamy się na miejscu.






Jedziemy przez małe miasteczka, w kasku muzyka i Sting z „Desert Rose” a w koło mnie marokański klimat i mnóstwo dzieci machających nam ze szczerym pozdrowieniem. Dzieci i starsi machają do nas praktycznie wszędzie ale w połączeniu z tą muzyką mam uczucie jak ziszcza się moje marzenie. Wspaniałe uczucie aż ściska mi gardło.

Niestety klątwa dalej działa na „Tenerce” i w pewnym momencie spada łańcuch i zawija się na zębatce zdawczej. Najpierw nie można znaleźć luzu a kiedy się udaje, po odpaleniu motocykl gaśnie. Przybiegają dzieciaki i chcą nam pomagać, podają klucze itp. Nie zaczynają od proszenia. Składamy „Teresę” i działa. Odpala, jeździ i wszystko działa jak powinno. Na koniec jeden z pomocników prosi o benzynę do motoroweru. Niestety w Maroko nic się już chyba nie robi bezinteresownie. Mimo wszystko było fajnie a Hasim dostaje litr benzyny. Jedziemy. Wysyłam smsa do reszty o problemach z moto i opóźnieniu na co dostaje odpowiedź że są od godziny na miejscu i będą czekać jutro do 12 a potem jadą na kaniony. Jak dla mnie to mogą już na nie jechać. Jedziemy po ciemku żeby dobić jak najbliżej Merzougi. Udaje nam się dotrzeć prawie na miejsce i rozbijamy namioty kilkanaście km przed celem. Dostaje jeszcze smsa z pytaniami czy "Teresa" jeździ i czy dotrzemy na co odpowiadam tylko żeby na nas nie czekali. Osobiście mam już serdecznie dosyć ciśnienia na atrakcje z przewodnika, już bardziej wole przygody z „Teresą” :) Jutro chcemy poszaleć na wydmach a co dalej... zobaczymy. Znowu wieje ale da się spać.

Wstajemy na spokojnie razem ze słońcem. Pakowanie idzie nam już całkiem sprawnie.

 Nie pamiętam dokładnie o której ale wyjeżdżamy wcześnie, myślę ze przed 9. Jedziemy na stacje benzynowa Afriquia u podnóża wydm. Jest tam mnóstwo terenówek bo akurat zajechali uczestnicy francuskiego rajdu „Carta”.

 Spotykamy też załogę polskiej ekipy „Offroad Rescue Team” zabezpieczającą ten rajd. Jest mi wyjątkowo milo bo od jakiegoś czasu obserwuje działania tej grupy.


 Kilka słów o tym co kto gdzie, wymiana namiarów i pamiątkowe zdjęcia. Zostawiamy zbędny balast na stacji, chociaż ja i tak zostawiam część bagaży. Nie chcę iść na łatwiznę. Spuszczamy powietrze z opon i lecimy na wydmy. 

Znowu jeździ mi się super, powoli zaczynam czytać wydmy i rozumieć jak się po nich jeździ. Zaczynam odgadywać gdzie piach jest sypki, gdzie twardy a gdzie uważać żeby nie zlecieć na głowę. Bawię się wyśmienicie. 




Mimo tego że jednak zabrałem połowę bagaży mój motocykl radzi sobie świetnie. Wygłupiam się i wiele razy przesadzam na tyle ze ląduje w piachu ale robię to z premedytacją. Sub natomiast zalicza groźnie wyglądającą wywrotkę i przelatuje przez kierownice. Nic się złego na szczęście nie dzieje. Kręcimy się w kółko i szukamy drogi na najwyższą wydmę.












 Nie jest łatwo bo wydmy są ogromne i jedna zasłania drugą, żeby się przekonać trzeba wejść albo wjechać. Oczywiście wjeżdżamy. Sub jednak odpuszcza, martwi go wiszący na włosku łańcuch a do końca wyjazdu zostało jeszcze kilkaset kilometrów. Podziwiam go że mimo adrenaliny myśli rozsądnie i odpuszcza w odpowiednim momencie. My atakujemy wydmę. Najpierw wjazd na średnią, ocena drogi i atak. Wydma jest ogromna i nie wierze że mi się uda ale nawet na chwile nie odpuszczam. Drugi bieg i gaz do końca. Ku mojemu zdziwieniu udaje mi się za pierwszym razem. Widok jest niesamowity a okrzyków radości tyle że boli mnie gardło. Drugi wjeżdża Ernest.

 Grzesiek na Africe błądzi jeszcze jakiś czas. Znika nam z oczu. Robimy mnóstwo zdjęć. W tym czasie pojawia się Grzesiek i atakuje zbocze wydmy. Niestety staje po kilkudziesięciu metrach. Jednak zawraca i próbuje kolejny raz bez skutku ale nie odpuszcza.


 Za którymś razem nabiera prędkości i zdobywa wydmę. Potężna Honda Africa Twin zatrzymuje się na szczycie wydmy zostawiając za sobą tumany kurzu. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Wystarczy chcieć i się nie poddawać. Robię sobie też pamiątkowe zdjęcie w koszulce Orlen Team która ma ponad 10 lat. Już wtedy moim marzeniem było jeździć po wydmach Maroka motocyklem. Trochę trwało spełnienie tego marzenia ale warto było poczekać. Bezcenne uczucie.


 Zjeżdżamy z wydmy oczywiście najbardziej stromym zboczem. 

Wygłupiam się i wywalam na piachu. Nic się nie dzieje oczywiście ale podobno z dołu wygląda to dramatycznie.

 Zjeżdżamy z wydm, robimy zakupy i jedziemy na stacje do Suba. Tam pakowanie, kawka, mycie i tankowanie. Wszystko na totalnym luzie i bez spiny. Każdy szczęśliwy że jest tu i teraz. Ruszamy w stronę wąwozów. Mamy spory dystans do pokonania ale spokojnie zdążymy a jak nie to trudno. Zajeżdżamy po drodze do miejsca gdzie kilkadziesiąt lat temu w systemie studni rozciągniętych na 45 kilometrach zbierano wodę. Miejsce robi wrażenie.






 Dochodzi tam do nieporozumienia z opiekunem tego miejsca, jest niesympatycznie i odjeżdżamy niezbyt zadowoleni. Pora na szukanie noclegu więc nie wybrzydzamy i wbijamy się na pobliską równinę kilkaset metrów od drogi. Widoki są zwyczajne chociaż może po prostu przywykłem już do niesamowitych widoków Maroka. Pora na sen. Sms od żony że na świecie jest nieciekawie. Bardzo mnie ta wiadomość zmartwiła. Oby jutro był kolejny dobry dzień. Dobranoc.


Wstajemy rano jak zwykle około 7. Miejsce noclegu choć zwyczajne to jest malownicze. Kawka, zupka, pakowanie i wyjeżdżamy około 9.

 Ruszamy asfaltami w kierunku gór. Mamy do zaliczenia kaniony. Na stacji benzynowej spotykamy motocyklistów chyba z Anglii, którzy ostrzegają nas przed kiepską pogodą i śniegiem w górach. Ubieramy się ciepło, tankujemy, pijemy kawkę i ruszamy. Kilkanaście kilometrów przed wąwozem zaczyna padać lekki deszcz. Wąwóz nie robi na mnie jakiegoś niesamowitego wrażenia. 

Żałuję że nie zostaliśmy dłużej na piaskach Sahary, tam przynajmniej było ciepło. Wąwozy to takie komercyjne miejsce, chociaż piękne bez wątpienia.



 Ruszamy dalej drogą przez góry. Zaczyna lać. Przed potokiem płynącym przez drogę zawracamy. Yamaha Tenere „teresa” może nie dać rady. Zjeżdżamy z gór i stajemy na budowanej stacji. Jesteśmy mokrzy i zmarznięci bo temperatura spadła do 4 stopni. Ogarniamy się, jemy i ruszamy dalej. Znowu łapie nas ulewa. Tym razem bardzo intensywna. Teresa gaśnie i nawet moja Yamaha przerywa. Na szczęście mam trochę linki od bielizny więc Afrika holuje Teresę. Po kilkunastu km rozpogadza się i zjeżdżamy na stacje benzynową. Jestem zziębnięty i totalnie mokry. Jemy w barze tajina i zupkę marokańską. Owijam się karimatą żeby było cieplej bo kurtka totalnie przemokła i jedziemy dalej. Dojeżdżamy do Warzazad. Znajdujemy dobrze zaopatrzony monopolowy i kupujemy flaszkę wódki. Niestety jest strasznie droga bo musimy za nią zapłacić 50 euro. Jedziemy za miasto poszukać noclegu. Zimno strasznie. Palimy ognisko i suszymy się przy nim. Alkohol trochę rozgrzewa i robi się fajnie. Pijemy, rozmawiamy. Jest wesoło ale już bez takich wygłupów. Powoli daje się odczuć że wyjazd dobiega końca. Miejsce piękne, glinkowe skałki, wyschnięty potok. Noc strasznie zimna i temp spada poniżej 3 stopni.

Rano jeszcze wszystko mokre więc znowu ognisko i suszenie butów. Zbieramy się bardzo wolno bo czekamy na słońce. Jestem tak przemarznięty po wczorajszym dniu że nie wyobrażam sobie jazdy w mokrych ciuchach. Tym bardziej że noc była bardzo zimna ale na szczęście puchowy śpiwór spisał się na medal.



 Wyjeżdżamy przez to dużo później. Ruszamy w stronę jakichś wodospadów bo drugi kanion musieliśmy odpuścić przez kiepską pogodę.


Czas zaczyna nam uciekać. Jedziemy piękną górską drogą ale krętą i jedziemy wolno. Do tego okazuje się ze najbliższa stacja benzynowa jest za 130 kilometrów a Ernest ma już w motocyklu rezerwę. Droga jest niesamowicie malownicza, miejscami bez asfaltu i skały pozsypywane na drodze a miejscami czerwone gliniaste błoto. Robimy dużo zdjęć więc droga mija wolno. W dodatku w przednim kole motocykla Grześka uchodzi powietrze i trzeba co chwila dopompowywać.

 Pojawia się śnieg. Jest zimno ale na szczęście ubrania suche więc nie marznę. Opłaciło się poranne suszenie. Ernestowi na bank zabraknie paliwa. Droga staje się co raz bardziej kręta i stroma. Widoki są przepiękne, dosłownie jak malowane bielą, zielenią i brązem.






 Tak jak przewidywaliśmy w motocyklu Ernesta kończy się paliwo jakieś 20 kilometrów przed stacją benzynową. My dolatujemy bez problemu więc tankuję paliwo w kanister i wracam po Ernesta. Stajemy jeszcze na chwilę przy jakiejś atrakcji turystycznej w postaci naturalnego skalnego mostu ale nawet nie mamy ochoty ani tym bardziej czasu na zwiedzanie.


 Dzisiaj musimy dotrzeć do kempingu, spakować się i załadować motocykle na lawetę. Jedziemy już w stronę Marrakeszu bo na wodospad , do którego jechaliśmy nie mamy też nie mamy czasu. Szkoda ale piękna droga trochę nam to zrekompensowała. Po drodze Grzesiek łapie kapcia i znika nam z oczu na jakiś czas. Szukamy go ale przepadł jak kamień w wodę. W końcu się odnajdujemy. Okazało się że zjechał do przydrożnego warsztatu i tam się przed nami schował. Na wjeździe do Marrakeszu czeka już na nas reszta ekipy. Widzieli na stronie gps spota gdzie jesteśmy więc bez trudu wyszli nam na spotkanie. Miło ich znowu zobaczyć. Mimo tego że jazda w mniejszej grupie jest znacznie łatwiejsza to bardzo brakowało mi wspólnych żartów i docinek. Wracamy na kemping. Szybko się ogarniamy i pakujemy motocykle żeby zdążyć na największy bazar w Maroko. Dojeżdżamy tam już późno. Z parkingu w ogromnym pośpiechu idziemy za jakimś miejscowym „majfrendem”, który chce nam pokazać dobry sklep z przyprawami i kafejkę internetową. Sklep owszem jest ale z kafejką zupełnie się nie dogadaliśmy. Chcieliśmy wydrukować karty pokładowe ale nie ma szans, nigdzie nie ma drukarki albo po prostu nie chcą jej am udostępnić. Jemy coś w bazarowym barze. Samo jedzenie nie zachwyca, jest go po prostu mało ale klimat jest niesamowity. Kupujemy jeszcze jakieś drobiazgi. Gubimy się ale odnajdujemy szybko. Wracamy na kemping i spać. Rano szybkie pakowanie. Na lotnisko wiezie nas Ernest ale żeby było miejsce dla chłopaków w busie ja i Sub jedziemy motocyklami a reszta na pace. Na lotnisku straszny tłok. Tysiące ludzi i ogromne kolejki. Po niedawnym zamachu terrorystycznym w Tunisie od razu przychodzi mi do głowy że takie lotnisko to najmniej bezpieczne miejsce w całej podróży. Dobrze że żona zrobiła mi odprawę online bo kartę pokładową pokazuję z telefonu. Do samolotu wchodzimy przed samym zamknięciem bramy chociaż na lotnisku byliśmy prawie dwie godziny wcześniej. Lecimy do Londynu.
 Lot troszkę dłuższy, trochę bardziej nudny. Po takiej podróży właściwie każda inna, zwyczajna wydaje się nudna. Było niesamowicie, miło jest wracać z taką myślą. Na Stansted lądujemy o czasie. Mamy kilka godzin do następnego lotu więc rozsiadamy się w restauracji z szybkim jedzeniem. Tutaj nasze drogi się rozstają. Ja i Grzesiek lecimy do Modlina a reszta Morroco OFF2015 do Krakowa. Ich lot jest pół godziny po naszym. Jednak ja i Grzesiek wychodzimy na odprawę dużo wcześniej, lubię mieć trochę czasu w zapasie. Okazuje się że lotnisko jest bardzo rozległe i znowu zdążamy na styk. Niestety kolegom się to nie udaje, brama zostaje zamknięta dosłownie przed ich nosem. Dowiaduję się o tym dopiero po wylądowaniu. Z Modlina docieram do Olsztyna BlaBla Car'em. Ciekawy sposób podróżowania, z którego korzystam po raz pierwszy. Polecam. W Polsce jest bardzo zimno. Liczyłem na to że po powrocie będzie cieplej. Łapię ostatni autobus do Bartoszyc przed północą. Docieram do domu przed 2 w nocy. Wszędzie dobrze ale w domu najlepiej.

Dziękuję wszystkim uczestnikom wyjazdu za wspaniałe towarzystwo i niesamowitą przygodę.
Było super!
Do zobaczenia!

Każda podróż jest dobra, kiedy kończy się szczęśliwym powrotem...

Koniec











4 komentarze: