Tak przygoda zaczęła się już tego wieczoru. Moja wspaniała
nawigacja z biedronki uznała że najlepszą trasą będzie droga przez góry. Nie
zapoznawałem się wcześniej z trasą (jak zwykle z resztą) więc wierzyłem w nią
ślepo. Asfaltowa droga robiła się coraz węższa i bardziej kręta. Zapadła noc
więc straciliśmy całkowicie orientację. Oczywiście nawigacja właśnie w tym
momencie uznała że idzie spać i przestala działać. Musieliśmy stawać co chwila
żeby na wyłączonym urządzeniu bateria się doładowała. Ja oczywiście chciałem
gnać, jechać całą noc ponieważ wcześniej umówiłem się z Neno że spotkamy się w
Czarnogórze . Zmęczenie dawał mi się we znaki a jeszcze bardziej Sebastianowi.
Zrobiło się zimno a szanse na nocleg w krzakach spadły minimalnie bo z prawej
piętrzyły się skały a z lewej jakiś potok. Jak tylko gdzieś było bardziej
płasko to pojawiały się miasteczka i zabudowania. Sebastian stanowczo dal mi do
zrozumienia że nie jedzie dalej i szuka hotelu. W końcu było coś koło 24. Jednak
w każdym przydrożnym motelu albo nie było miejsc albo po prostu już nas tam nie
chcieli. Czyli jednak krzaki J
Sam nie wiem jak znalazłem to miejsce, wbiliśmy się na jakąś polankę, która
rano okazała się rozległym pastwiskiem. Sms do Ernesta że jednak nie zdążymy i
spotkamy się następnego dnia. Śpi się
rewelacyjnie, tym bardziej że przed snem fasolka z puszki i kilka łyków bimbru
z badylem.
Następnego dnia wstajemy rano. Okazuje się że do granicy z
MNE jest już naprawdę blisko. Jedziemy w świetnych nastrojach, widoki coraz
ciekawsze a pogoda wyśmienita. Niestety nagle uświadamiamy sobie że to już nie
Unia Europejska i na granicy trzeba postać. Kolejka jest spora więc zajmie nam
to sporo czasu więc wysyłam kolejnego smsa
do Neno że trochę nam się
spotkanie opóźni. Z Ernestem umówiliśmy się wcześniej na forum, nie znając się
zupełnie ale jakoś tak wyszło że postanowiliśmy się poznać gdzieś w trasie.
Stoimy sobie grzecznie i cierpliwie podziwiając widoki.
Powoli dociera do nas że jadąc w nocy sporo straciliśmy. Kolejka porusza się
bardzo wolno i przez chwilę zastanawiamy się czy nie ominąć jej po prostu ale
dochodzimy do wniosku że może jednak lepiej czekać na swoją kolej. Odprawa bardzo szczegółowa i dokładna ale
kulturalnie, bez problemu. Wjeżdżamy do Czarnogóry i kierujemy się na Bijelo
Polje potem Mojkovac i Podgoricę. Widoki dosłownie bajeczne. Droga wije się
wzdłuż strumienia, pionowe ściany i skalne półki, jest pięknie.
Jedziemy sobie równiutko i bez pośpiechu. Ernest tymczasem
pisze że spędził noc po Albańskiej stronie i będzie czekał na stacji
benzynowej. Jadę rozdziawiony z głową w
chmurach i wjeżdżam na jakiś mały kamyk. Początkowo nawet nie zwracam na to
uwagi ale po kilkunastu minutach zaczyna mi szarpać kierownicą - kapeć. Mam zapasową dętkę więc problemu nie
ma ale opóźnienie gwarantowane. Piszę smsa do Neno że trochę sobie poczeka ale
po 15 minutach wysyłam drugiego że szybko poszło z wymianą i już jedziemy.
Mijamy Podgoricę jakoś bokiem dzięki mojej biedronkowej
zawodnej nawigacji. Robi na mnie wrażenie ogromne „osiedle” tekturowych
baraków, dosłownie zbudowanych z byle czego. Droga do granicy też jest ciekawa,
wąski asfalt na jeden samochód, pełno zakrętów i w jednym miejscu tył osobówki
wiszącej na skarpie. Robi się ciekawie tym bardziej że na tej drodze spotykamy
tiry. Nam taka mijanka nie sprawia problemu ale inne pojazdy mają tam niezłą
jazdę. Przejście graniczne dosyć spore
jak na tak wąską drogę, ruch też spory ale odprawa przebiega znacznie szybciej.
Wjeżdżamy do Albanii i… kończy się asfalt, tak po prostu zwyczajnie. Widać że
budują jakąś drogę, widać jakieś wywrotki ale my jedziemy szeroką szutrową
drogą na której kurzy się chyba bardziej niż na odcinkach rajdu Dakar. Co
kilkaset metrów na drodze leżą wielki głazy, które spełniają rolę pachołków
ostrzegawczych. Jedziemy tak my, jadą tiry i mnóstwo osobówek, nic nie widać w
tym kurzu a gęba mi się cieszy jakby trafił szóstkę w totka. Motocykle robią
się białe, my też, gdzieś na poboczu mijamy golfa z czarną plamą między kołami,
najechał pewnie na „pachołek” J.
Gdzieś przed Shkoder zjeżdżamy na stację benzynową, o dziwo
jest ich tu pełno dosłownie co kilometr, no i jeszcze więcej prowizorycznych
myjni samochodowych. Niby to Europa, niby jesteśmy nie aż tak daleko od domu a
jest tak inaczej, tak fajnie. Na stacji czeka Ernest, czeka już bardzo długo bo
dojeżdżamy grubo po południu. Szybki uścisk dłoni bo przecież znamy się tylko z
forum. Ustalamy jakąś trasę (ja oczywiście nie wiem dokąd i po co ale jest mi
to zupełnie obojętne). Jedziemy kawałek
„autostradą” każdy jeździ tam jak chce
chociaż „policjanci” stoją tak gęsto jak stacje benzynowe. Gdzieś w mieście
zatrzymujemy się żeby kupić jakieś owoce i ruszamy wąskimi uliczkami w górę.
Droga wspina się coraz wyżej i wyżej. Mam wrażenie że
jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy z miasta a już wspinamy się po stromym zboczu
góry. Nie wiem gdzie to dokladnie było ale droga prowadziła na szczyt jakiejś
góry nad miastem. Widok niesamowity ale droga po prostu kończy się i nie
prowadzi do nikąd. Niestety musimy wracać tą samą trasą ale i tak jest fajnie.
Widok tak piękny że ktoś nawet umieścił kanapę na skale, to
jest dopiero punkt widokowy : )
Następnie kierujemy się na autostradę A1 w kierunku Kukes. Jedziemy prawdziwą, piękną
autostradą. Widoki są fajne ale taka jazda strasznie mnie nudzi, pod wieczór
robi się ciekawiej bo trzeba uważać na pojazdy wlokące się bez świateł. Do
Kukes docieramy oczywiście po zmroku i usiłujemy znaleźć miejsce na namioty.
Nie jest łatwo ale kolejny raz mam nosa i znajduję jakąś „plażę” nad zalewem :
) Odgarniamy śmieci żeby zrobić miejsce na namioty. Ja i Sepcio szykujemy się
na nocne Polaków rozmowy, oczywiście przy butelce alkoholu z gałęziami w
środku. Ernest oznajmia że po prostu idzie spać. Trochę nas to zdziwiło bo
liczyliśmy na jakąś integrację, no ale pewnie zmęczony był to śpi. Nam się robi
fajnie i w pełni szczęścia też idziemy spać. Bimber z gałęzią ma moc bo
wystarczy dosłownie kilka łyków.
Dopiero rano dokładnie widzimy gdzie mieliśmy przyjemność
nocować. Ogarniają nas śmieci, potem owce pasące się w tych śmieciach.
Zwijamy namioty i we troje ruszamy, Ernest tłumaczy nam że
chce przejechać jakąś piękną widokową trasą i uciekać już w stronę domu a my mamy
szukać jakiejś innej fajnej trasy. Rozdzielamy się na jakimś skrzyżowaniu. Jak
się później okazuje wszyscy mieliśmy na myśli tą samą trasę : )
My we dwoje jeszcze trochę błądzimy, znajduję w nawigacji
fajną ścieżkę. Jedziemy nią jakiś czas, otaczają nas
wspaniałe skały a w nich wydrążone tunele i jakaś stara górska droga. My
suniemy po nowiutkim asfalcie, który niestety po pewnym czasie się kończy.
Jakiś czas jedziemy jeszcze kamienistą
drogą ale kilka ciężarówek wyjeżdżających dosyć szybko zza zakrętu wprost na
nas daje do myślenia, tym bardziej że nie mamy pewności czy ta trasa w ogóle
gdzieś prowadzi czy może znowu skończy się po prostu w górach.
Robimy kilka fotek i
zwracamy na widokową trasę SH5 właśnie tą o której mówił Neno. Droga wije się
pięknie między niezbyt wysokimi górami, ruch bardzo mały i każdy kilometr
sprawia nam ogromną przyjemność. Zatrzymujemy się czasem to na jakąś puszkę z
naszych zapasów to na colę w hotelu (właśnie, coca cola towarzyszyła nam cały
czas).
- Nie wiem czy
pisałem ale było tam wtedy strasznie gorąco. Chociaż teraz po wyjeździe do
Afryki, gorąco nabrało nowego znaczenia.
Jedziemy tak sobie niespiesznie, widoczki ciągle ładne
chociaż nie powalają na kolana. Wjeżdżamy do Fushe Arrez i tam znajdujemy
bankomat bez większego problemu. Zatrzymujemy się też w hotelowym ogródku na
zimną coca colę. Sepcio ciągle mówi mi o jakimś „tet” że jest tam super, że
prowadzi jakaś bardzo widokowa droga po lekkim ofiku i że mamy tam dojechać
jeszcze tego dnia. Ja nie wiem za bardzo o co chodzi ale jak mi mówi że będzie
fajnie to oczywiście wierzę bo ja z tych łatwowiernych jestem. Jedziemy dalej,
oczywiście oprócz widoczków wszędzie pełno śmieci. Mijamy nawet lasy, w których
drzewa zasypane są miejscami śmieciami tak że wystają tylko wierzchołki.
Przeraża mnie to że tak piękne miejsca są zasypywane śmieciami.
Dojeżdżamy znowu w okolice Shkoder i w sklepie robimy zapasy
wody, jakieś piwko lokalne i oczywiście coca cola. Sebastian próbuje dopytać
sprzedawców o drogę do tego „tet”. Lekko nie jest bo to starsi ludzie i ani
słowa po angielsku z resztą jak większość Albańczyków. Idą w ruch ręce aż w
końcu pokazuje im punkt na papierowej mapie. Moje „tet” okazuje się Theth a oni wymawiają je po prostu jakoś „fef”.
Robią lekko zdziwione miny i pokazują nasze choć nie najcięższe to jednak spore
motocykle. Tłumacza że tam droga to taka nienajlepsza. Wyczuwam powoli że chyba
będzie w końcu jakiś „adwenczer”. Udaje
nam się znaleźć właściwą drogę a moja biedronkowa nawigacja nawet działa.
Gdzieś kątem oka widzę piękny wyglądający na bardzo stary kamienny most…
oczywiście towarzyszy mu góra śmieci i jakiś drobny znaczek informujący o
jakimś średniowiecznym pochodzeniu.
Mijamy nawet drogowskazy do Theth. Droga ciągle asfaltowa
ale przed nami zaczynają w oddali majaczyć wysokie szczyty gór. Jest już chyba
grubo po południu ale słońce jeszcze wysoko a gorąco i wilgotno
niemiłosiernie. Mijamy coraz mniejsze
wioseczki i powoli zaczynamy jechać pod górę. Asfalt zmienia się w drogę
szutrową ale bardzo dobrą. Z ogromną przyjemnością jedziemy sobie takim lekkim
ofikiem i naglę z czystego nieba zaczyna padać deszcz. Przedziwne zjawisko,
słyszymy nawet grzmot. Wiem z doświadczenia że nie warto pchać się w góry jak
jest brzydka pogoda tym bardziej że niewiele dnia nam już zostało ale pada
szybka decyzja że zakładamy kombinezony przeciw deszczowe i jedziemy dalej.
Jednak przestaje padać zanim je porządnie dopięliśmy.
Oczywiście je zdejmujemy bo chyba byśmy się w nich
odwodnili. Droga zaczyna piąć się coraz wyżej i jest na niej dużo więcej
kamieni. Szczyty mijamy coraz wyższe a jeszcze wyższe mamy przed sobą, wydają
się być ogromne. Po prawej mamy pionowe ścianki albo strome zbocza a po lewej w
dole potok z przepięknie błękitną wodą. Potok jest dużo niżej i nie chce nam
się do niego schodzić chociaż kusi strasznie ten błękit, może jeszcze będzie
okazja. Ciągle jadę i bawię się w offroad rozglądając się dookoła. Finał tego
jest taki że na jednej z kolein ucieka mi przednie koło, tracę na sekundę
kontrole nad moto i zaczepiam prawą sakwą o skalną ścianę, odbijam się i ląduję
na lewym boku dosłownie metr przed zboczem. Mało brakowało a znalazłbym się w
tym błękicie potoku ale to by był raczej koniec wycieczki. Zbieram motocykl w
sekundę i oceniam straty. Motocykl nie ucierpiał ale do lewego gmola był
zamocowany aparat, który służył jako kamera. Aparat przeżył ale mocowanie
rozsypało się w drobny mak. Nie będzie już filmików z jazdy? Coś się wymyśli.
Mi oczywiście nic się nie stało, złego licho nie bierze.
No dobrze, jedziemy dalej…
Jedziemy dalej tym bardziej że dnia zostało niewiele a
wjechaliśmy na drogę gdzie jakoś nie widać miejsc na namioty. Z lekkiego ofiku
zrobiło się dosłownie wspinanie po skałach jak w trialu. Jedziemy cały czas na
pierwszym biegu na stojaka powoli i ciągle stromo pod górę. Bardzo ostrożnie bo
zmęczenie daje się we znaki a wywrotka na ostrych głazach, wiadomo jak by się
skończyła. Tym bardziej że (i tu normalnie posypałaby się ostra krytyka gdyby
ktoś to czytał) jadę w cienkich, płóciennych bojówkach. Jest strasznie gorąco a
moje „spodnie motocyklowe” mają
niewypinany ocieplacz więc już od dawna mam je w…sakwie. Do tego jadę w starej
już chyba piętnastoletniej kurtce bez porządnych ochraniaczy.
Jedziemy tak już resztkami sił ale ciągle z jednej strony
pionowa ściana lub strome zbocze a po drugiej przepaść. Te ogromne szczyty,
które widzieliśmy na początku zostały już daleko w tyle i teraz patrzymy na nie
z góry a przed nami piętrzą się kolejne jeszcze wyższe. Oczywiście nawigacja
nie działa, jedziemy na orientację pytając czasem spotkanych pastuszków.
Zatrzymać się żeby odpocząć też nie zawsze jest gdzie bo czasami jest tak
stromo i wąsko że w ogóle nie można stanąć. Udaje nam się w końcu znaleźć taka
miejscówkę z niewielkim równym poboczem. Oczywiście zbyt małe na namioty ale
można odpocząć. Chwilę bo do zmierzchu już niedaleko. Po chwili podjeżdżają z
przeciwnego kierunku dwie wypasione terenówki na polskich numerach. Okazało się że droga te jest znana w światku
4x4 i dosyć często odwiedzana. Co prawda dla samochodu terenowego nie stanowi
żadnego problemu ale obładowanym trampkiem trzeba się trochę pogimnastykować.
Chwile rozmawiamy, oni robią kilka pamiątkowych zdjęć i ruszamy dalej. Ja nie
zrobiłem żadnego, zapomniałem a może już mi się nie chciało. Dowiedzieliśmy się
tylko że do szczytu już nie daleko ale miejsca na nocleg nie powinniśmy się
spodziewać. O dojechaniu do Theth tego dnia możemy zapomnieć bo wg naszych
nowych znajomych to dobre kilka godzin jazdy. Ruszamy dalej pod górę już bardzo
uważnie wypatrując miejsca na nocleg. Na jednym z zakrętów znajdujemy niewielką
polankę, w miarę równą z kilkoma krzaczkami. Co prawda po rozstawieniu namiotu
okazuje się ze mam trochę z górki ale da się spać. Tylko kilka razy wyjechałem
w nocy ze śpiwora, dobrze że nie z namiotu. Motocykle chowamy w krzakach, niby
nikogo nie ma ale na wszelki wypadek nie ma co się rzucać w oczy. Przed snem
jeszcze słoiczek fasolki na ciepło, oczywiście z biedronki :) . Wypijamy po
piwku zakupionym wcześniej w sklepie i zasypiamy zaraz po zapadnięciu
zmroku.
Wstaję wcześnie rano. Słońce jeszcze gdzieś za górami więc
biorę aparat i idę na spacer. Widoki przepiękne, jesteśmy naprawdę wysoko w
górach.
Jemy śniadanko i powoli zbieramy się do drogi. Wypoczęty
ruszam i od razu czuję że bolą mnie ręce po wczorajszej jeździe. Jedziemy
ciągle ostro pod górę ale nie trwa to długo. Osiągamy najwyższy punkt na trasie
do Theth i powoli zaczynamy zjeżdżać w dół. Czasami jest pod górę a czasami w
dół ale jest już o wiele łatwiej i przyjemniej. Zjeżdżamy w dół aż dojeżdżamy do sporego
strumienia z piękną błękitną wodą. Będzie kąpiel! Nareszcie bo w tym upale
zapoceni jesteśmy okrutnie. Parkujemy motocykle na mostku i z ręcznikami
zbiegamy w dół. Po wejściu do kolan odechciewa mi się kąpieli zupełnie bo woda
jest lodowata. Myję się tylko stojąc w wodzie po kostki.
Sebastian jedzie
pierwszy ja za nim, nie pamiętam już dlaczego ale zostaję odrobinę z tyłu.
Kiedy go do ganiam widzę że czaka na mnie za niewielkim strumieniem. Oczywiście
na widok strumyka staje na podnóżkach i dodaję lekko gazu, wygląda na płytki
więc zamierzam go przecięć pod kątem. Nagle przednie koło znika pod wodą,
kierownica wyrywa mi się z rąk i słyszę głośny dźwięk metalu uderzającego o
kamień. Okazuje się że pod wodą było dosyć głębokie betonowe koryto… Sepcio
pokonał go pod kątem prostym przy zerowej prędkości i nie zdążył mnie nawet
uprzedzić. Chwilę trwa wyszarpanie
Transalpa z tego koryta a w głowie mam najgorszy scenariusz czyli przeciętą
oponę, krzywą felgę i kto wie czy nie uszkodzony silnik. Jednak po wydobyciu
moto okazuje się że nie ma żadnych strat poza głębokimi rysami na gmolach. Mój
wynalazek okazał się genialny bo silnik osłonięty był rurką i to ona przyjęła
uderzenie o beton. Zatrzymujemy się tam
na dłuższą chwilę, powstaje kilka zdjęć, niestety kolejny raz zapominam ująć na
zdjęciu swoją przygodę.
Ruszamy niespiesznie bo Theth już blisko. Miejscami trafiają się jeszcze odrobinę
trudniejsze odcinki, bardzo kamieniste. Zmęczenie z poprzedniego dnia daje nam
się we znaki i jest kilka chwil grozy ale szczęśliwie dojeżdżamy do górskiej
wioski.
W Theth zatrzymujemy się przy jakiejś tablicy informacyjnej
o tym że znajdujemy się w jakimś parku itp. Od razu podbiega do nas chłopiec.
Ma może z 10 lat ale całkiem nieźle mówi po angielsku i zaprasza nas do
„restauracji” dziadka. Biegnie przed nami, pokazuje gdzie postawić motocykle.
Jesteśmy miło zaskoczeni. Wioska jest
otoczona pięknymi górami, kilka wytyczonych na kamieniach pól namiotowych a na
nich jakieś zagraniczne terenówki.
Wypijamy oczywiście zimną colę i po małym lokalnym piwku. Odpoczywamy i
delektujemy się widokami, piwkiem też.
Odpoczynek nie trwa za długo. Co prawda jest jeszcze
wcześnie ale postanawiamy jeszcze tego dnia wykąpać się w Adriatyku. Droga
dojazdowa do Theth od strony Kopik po naszych przygodach to bułeczka z masłem.
Są kamienie, jest stromo ale widać że znacznie częściej coś tu jeździ. Znowu
bawimy się jazdą. Wdrapujemy się dosyć
wysoko i zatrzymujemy na zdjęcia. Widok jest bajeczny i tutaj powstaje zdjęcie
do kalendarza TCP styczeń 2012.
Zjazd w dół jest jeszcze przyjemniejszy. Zatrzymujemy się na
mały popas, w ruch idą konserwy i zatrzymuje się para sympatycznych niemieckich
emerytów podróżujących Sprinterem z kajakiem na dachu. Rozmawiamy sobie o tym
jak pięknie jest w Albanii i niestety jak tu dużo śmieci. Oferują nam nawet że
zabiorą nasze śmieci jeśli nie mamy co z nimi zrobić.
Jakoś bardzo szybko kończy się droga szutrowa i zaczyna
asfalt, jeszcze szybciej docieramy do granicy i pokonujemy ją bez problemu.
Jeszcze trochę zabawy z wyprzedzaniem tirów na strasznie wąskiej drodze zaraz
za granicą (E762). Wyprzedzanie to chyba nawet zbyt wielkie słowo bo one
ciągnęły się chyba z 5km/h. Jedziemy w
stronę Podgoricy i odbijamy w kierunku morza
drogą E80. Na drodze staje nam bardzo długi i niestety płatny tunel.
Tracimy kilka euronów. Skręcamy w prawo na Petrovac i tam szukamy noclegu.
Niestety skaliste wybrzeże nie pozwala za bardzo na spanie w krzakach więc
musimy szukać kempingu. Znajdujemy go
dopiero w Sveti Stefan. Ceny już nie pamiętam ale nie było jakoś strasznie
drogo ale też warunki takie sobie. Kiedy dotarliśmy zapadał zmierzch, szybko
szukamy miejsca na namioty a tu sami Polacy. Poczuliśmy się jak nad Bałtykiem
tylko temperatura nie ta i widoki ciekawsze. Kąpiel już po zmierzchu ale i tak
jest bardzo przyjemna.
Następnie udajemy się „na miasto” żeby coś zjeść. Wybieramy
jakąś schludną restaurację więc będzie na bogato. Było bardzo smacznie, drogo
czy tanio nie pamiętam ale na pewno było pysznie, klimatycznie. Kupujemy jeszcze parę piwek, z tego co
pamiętam kaucja za opakowanie była nie wiele mniejsza niż wartość płynu. Po
powrocie do kempingu chcemy skorzystać z wygód w postaci prysznica bo
widzieliśmy że takowy był. Niestety była tylko zimna woda chociaż to nie jest
wielki problem ale brak światła to już kłopot. Opieramy się przy okazji,
pamiętam że wszedłem w ubraniu pod ten prysznic.
Uwielbiam Czarnogórę!
OdpowiedzUsuńJa polecam miejscowość Bar i apartamenty Solatium Booking. Można dość tanio i w dobrych warunkach odpocząć.
Polecam i czekam na koleje recenzje.